Zgodnie z ostatnio występującym w turystyce trendem spędziliśmy wakacje w Polsce. Miejsce wybraliśmy już bardzo dawno, zanim dowiedzieliśmy się o tym, że Polacy zaczęli decydować się na spędzanie swojego letniego wypoczynku nad bałtyckimi plażami albo w Tatrach. Podeszliśmy do sprawy sentymentalnie i pojechaliśmy nad jezioro Świętajno gdzie bywaliśmy podczas trzech sezonów przygotowujących do startów w triathlonie. Zaczęło się od wspólnego treningowego obozu rodzinnego trio w 2010 roku, potem w kolejnym roku była powtórka w okrojonym składzie i następnie Racibór po raz trzeci w wykonaniu znów tylko Renaty i Darka. Później nastąpiła dłuższa przerwa na zwiedzanie gór oraz rowerowe wyprawy po Europie. A Racibór i Jezioro Świętajno czekały. Aż się nas doczekały, a nam zrobiło się bardzo miło gdy okazało się na miejscu, że nic się tam prawie nie zmieniło: te same domy w okolicy czekały na wynajem lub wykończenie, te same kucharki gotowały dla gości w pensjonacie, ta sama pościel w tygryski w pokoju, w którym mieszkaliśmy po raz pierwszy, ba nawet ci sami goście co podczas każdej naszej wizyty bywali w pensjonacie, teraz znów byli na wakacjach. I tylko kilka leżaków i krzeseł ogrodowych wymieniono z drewnianych na plastikowe, bo nie wytrzymały próby czasu i wilgoci. Reszta sprzętów i wyposażenia w zasadzie pozostała bez zmian. Były kajaki i łódki, działała sauna i salka do ćwiczeń. Woda w jeziorze nadal czysta, lasu nikt za bardzo nie wyciął, a drogi w lesie bardzo dobrze oznakowane i pojawiły się nowe trasy rowerowe oraz mapki do użytku gości. Wszystko co potrzeba do spędzania urlopu aktywnie i w różny sposób.
Nasze założenia obejmowały tylko turystyczne i rekreacyjne poznawanie okolicy pieszo i na rowerach, którymi przyjechaliśmy z naszym bagażem (podjechawszy kawałek w deszczowy poranek pociągiem do Ciechanowa). W sakwach mieliśmy tylko sportowe rzeczy potrzebne na rower, do biegania oraz do pływania. I trochę zabawek do czytania, słuchania oraz innych umysłowych gier na wypadek deszczu. To wszystko i tak ledwo się mieściło w naszym bagażu.
Wypada wspomnieć jeszcze dwa słowa o pierwszym etapie podróży z rowerami pociągiem. Te dwa słowa to: „było normalnie”. A wszystko za sprawą unijnego dofinansowania, za które polskie koleje wzbogaciły się o nowoczesny pociąg z wagonem rowerowym. Jechaliśmy więc komfortowo czując, że dogoniliśmy Unię. Tak przyjemnie było podróżować, że szkoda było wysiadać.
Pomimo lekkiego deszczu wysiadamy jednak z luksusowego, jak na polskie warunki, wagonu by dalszą część trasy spędzić na rowerach. Zostało nam do celu niewiele bo ok. 120 km, zatem powinniśmy dotrzeć w porze kolacji.
Jazda samochodem nie dostarczyłaby nigdy tylu wrażeń co przemieszczanie się rowerami po lokalnych drogach. Jadąc autem nie zatrzymalibyśmy się pewnie przed wiejskim sklepem, tylko na parkingu przy sieciowym barze nazywanym przez amerykański koncern restauracją. Nie zobaczylibyśmy zatem bardzo dobrze utrzymanego i sprawnego roweru, który wozi swojego właściciela od 40 lat.
Jak zapewniał nas pan, który jeździł tym rowerem, wymieniał w nim tylko opony i łańcuch. Rama i błotniki są z oryginalnym malowaniem, siodło i kierownica są od początku te same. Prawda, że rower jest nadal piękny. I co najważniejsze nie stoi w muzeum, ale nadal służy. Teraz co prawda tylko do przejażdżek do sklepu, ale wcześniej pan jeździł tym rowerem sporo, woził nim też różne rzeczy, w tym drewno z lasu na bagażniku, a drogi nie były takie jak dziś. Szczęśliwie egzemplarz należy do tych z gatunku „nie gniotsa, nie łamiotsa”.
Druga przerwa posiłkowa wypadła na leśnym parkingu. Chwila na zbieranie jagód i chłonięcie zapachów lasu.
Gdy przebiliśmy się leśnymi i polnymi drogami do wsi Klon mogliśmy podziwiać największą ilość w jednym miejscu zabytkowych drewnianych domów na Mazurach.
I tak oto dotarliśmy do Racibora. Zaczęły się właśnie nasze kolejne wakacje w formie aktywnego spędzania czasu, tym razem z naciskiem na niezbyt intensywne bieganie i regenerację. Nie mamy żadnego planu treningowego, mamy zamiar biegać tyle, na ile będzie nam podpowiadać organizm. Tyle aby wystarczyło przebiec bez większego cierpienia półmaraton w ostatnią niedzielę sierpnia.
Zaczęliśmy od sprawdzenia temperatury wody w jeziorze. Komfortowo można pływać bez pianek triatlonowych. Korzystamy więc do woli z kąpieli wodnych, zwłaszcza, że w wodzie nie ma chloru, ani nie trzeba co chwilę odbijać się od ściany basenu. Pływanie w wodzie o temperaturze 23 stopni, bez fal i z blisko widocznym drugim brzegiem to czysta przyjemność.
Wyczytaliśmy, że w okolicach Spychowa została przygotowana niedawno nowa ścieżka historyczna na terenie Szczycieńskiej Pozycji Leśnej (na niektórych mapach oznaczana jako linia Hindenburga) stanowiącej umocnienia fortyfikacyjne mające swoje początki z okresu I wojny światowej. Postanowiliśmy sprawdzić co pozostało z dawnych bunkrów, schronów i co tam jeszcze ostało się w lasach. Okazało się, że niektóre budowle są w całkiem dobrym stanie, chodzi oczywiście o te żelbetonowe, bo ceglane zostały rozebrane w wiadomym celu, a o drewnianych wiadomo tylko ze starych zdjęć, że były. Przygotowujący trasę zwiedzania opatrzyli ją dokładnym oznakowaniem oraz szczegółowymi tablicami informacyjnymi. Widać, że poświęcono dużo czasu na zlokalizowanie miejsc ze starych map, ich odnalezienie w terenie oraz odkopanie i udostępnienie do oglądania.
Nie mieliśmy porządnej latarki, zatem woleliśmy nie wchodzić do środka, obeszliśmy tylko schron dookoła i zlokalizowaliśmy wyjście awaryjne. To był największy zachowany bunkier, w którym przewidziano miejsce dla dowództwa.
Drugiej atrakcji w pobliżu Spychowa, czyli rezerwatu przyrody Pupy (od niemieckiej nazwy Puppen, czyli Lalka) nie zdążyliśmy zaliczyć, bo spóźnilibyśmy się na obiad. Wrócimy tu innego dnia. Wracamy do Racibora; najpierw drogą asfaltową,
potem szutrową, pięknie utrzymaną drogą pożarową przez środek puszczy. Wszędzie pusto, warunki do jazdy rowerami doskonałe. Takimi drogami wytyczono trasy ścieżek rowerowych: szlak Juranda (czerwony) i szlak Ostatniego Niedźwiedzia (zielony).
Wieczorami podziwialiśmy idealny spokój wody, wspaniałą ciszę oraz magiczne zachody słońca.
Rankami, jeszcze przed śniadaniem, gdy większość gości jeszcze spała, wymykaliśmy się po cichu do lasu na bieganie. Początkowo dystanse nie były długie, ani tempo męczące. Raczej czuliśmy się jak to małe zwierzę dźwigające cały dom na plecach.
Próbowaliśmy się ożywić poprzez szybkie chłodzenie w jeziorze, co było zawsze ogromną ulgą dla mięśni, nawet po krótkim biegu. Ja zaś nie zapominałam o rozciąganiu i ćwiczeniach – na pomoście robiło się to najwygodniej i było moim jednych z ulubionych momentów poranka, nie licząc picia kawy do śniadania.
Darek zaś po ćwiczeniach skakał do jeziora i płynął kawałek, ale w pięknym stylu.
Zaczynanie dnia w ten sposób (bieganie i schłodzenie w jeziorze), to jeden z fajniejszych elementów naszego pobytu nad Świętajnem. To miejsce nadaje się do tego idealnie. Z jednej strony domu las jak okiem sięgnąć, z drugiej strony czyste i spokojne jezioro.
Niedosyt pluskania porannego uzupełniamy dłuższym pływaniem. Tym razem polansowaliśmy się w piankach triathlonowych. Darek przetestował, że w piance popłynął na drugi brzeg dużo szybciej, niż bez. Poza tym takie pływanie daje większy komfort. Dla bezpieczeństwa jednak wymiennie druga osoba płynie asekuracyjnie na rowerze wodnym.
Korzystając z pogody jesteśmy aktywni na różne sposoby. Po rowerze wodnym, przyszedł czas na kajak. Jezioro jest co prawda wąskie (zmierzyliśmy odległość na drugi brzeg – na wysokości naszego pomostu to ok. 350 m), ale ciągnie się przez 5 km. Ramiona od wiosłowania mogą się zmęczyć. Na szczęście są fajne zatoczki gdzie można podziwiać roślinność wodną.
Kto by pomyślał, że po pięknym poranku i słonecznym dniu wieczorem może nadejść burza.
Zanim zaczęło padać długo obserwowaliśmy jak wiatr przegania chmury i tworzy z nich widowisko, które próbowaliśmy uchwycić. Oprócz efektu pojawiających się od czasu do czasu błyskawic na ciemniejącym niebie, grzmiało i wiało, co dodatkowo wzmacniało efekt spektaklu zachodu słońca, którego w mieście nie widać tak jak tutaj na otwartej przestrzeni. To był wyjątkowy wieczór.
Dużo czasu poświęcamy na odpoczynek, a ponieważ mamy plany przeczytania kilku książek to praktycznie każdą wolną chwilę można było nas zobaczyć podczas czytania lub słuchania (wiecie te współczesne książki: e-booki i audiobooki).
Im więcej nieprzeczytanych stron, tym dłużej trwa czas odpoczynku. Ale tutaj czas płynie w innym rytmie i na takie długie odpoczywanie i czytanie możemy sobie pozwolić bez ograniczeń.
Gdy znudziło się nam wylegiwanie, znów próbowaliśmy swoich sił na kajaku. Tym razem popłynęliśmy do końca jeziora i choć powrót pod wiatr był ciężki, warto było się zmęczyć aby zobaczyć nenufary w uroczym zakątku. I tylko czapli szarej nie widzieliśmy w tym roku.
Wreszcie wybraliśmy się na wycieczkę przyrodniczą. Do ścieżki dydaktycznej dojechaliśmy szlakiem zielonym rowerami, gdzie po drodze można było zobaczyć torfowisko, dlatego chodzimy po kładce.
Rezerwatowa ścieżka nie nadawała się za bardzo na jazdę rowerem, było kilka przeszkód w postaci zwalonych drzew i prowadziła wąskim wydeptanym na jedna osobę przesmykiem przez las.
Stare drzewa, które przypominały o istnieniu prastarej puszczy.
Tablica dydaktyczna, ale zwierzyny żadnej nie widzieliśmy.
Tylko flora wokół zachwycała z każdej strony.
Darek obawiał się, że nie przejdziemy tej krótkiej ścieżki do kolacji 😉
Tu była ciekawa informacja o sosnach mazurskich. Ich wartość wyceniano w dawnych czasach w złocie. Drewno jednej takiej sosny to równowartość trzyletnich zarobków francuskiego robotnika.
Pomogło dopiero objęcie we dwójkę:
Kolejny przystanek pokazuje w jaki sposób pewien leśnik, hodował dęby, sadząc wokół nich krąg buków.
Po tych eksploracjach starodrzewu nie mieliśmy dość i znów wybraliśmy się do lasu. Tym razem na bieganie ale jak się później okazało, połączone z grzybobraniem. Ostatnie dni były dość wilgotne i wysyp grzybów przy takiej pogodzie murowany, tym bardziej, że to sierpień, czyli taki prawie koniec lata. No więc biegamy sobie rano jak zwykle po lesie, a tu na drodze wychyla się spod mchu żółta kurka, za chwilę druga. Zatrzymuję się żeby się rozejrzeć czy nie wypatrzę jakiegoś innego grzyba. I tym sposobem zamiast wrócić biegiem, dalszą część trasy przeszliśmy rozglądając się i schylając co chwilę po kolejnego grzyba.
Mieliśmy z tego biegowego „zbierania” całą torebkę (znaleźliśmy jakąś pustą w lesie przy drodze i przesypaliśmy to co wkładaliśmy do naszych podwiniętych koszulek biegowych, bo nic innego ze sobą nie wzięliśmy). Szkoda nam się zrobiło tych kilku grzybków, ale co z nimi robić jak już je znaleźliśmy. Po ususzeniu zrobiła się z nich jeszcze mniejsza garstka, ale zapachu tyle jakbyśmy zebrali kilka kilogramów 🙂
Gdybyśmy codziennie biegali do lasu z koszykiem to pewnie tych kilka kilogramów moglibyśmy spokojnie nazbierać, ale zostawiliśmy grzyby prawdziwym zbieraczom.
Poza tym nie wzięliśmy kaloszy, a ostatnie buty właśnie zmoczyliśmy. Czekamy zatem aż las wyschnie po deszczu. A, że pada cały dzień, więc nie ma szans na szybkie wyjście do lasu. Kręcimy się zatem trochę po pensjonacie.
A w takich skrzyniach trzymano kiedyś pościel i ubrania.
Deszcz nie pada na wakacjach cały czas. Wykorzystujemy kolejny słoneczny dzień na wycieczkę rowerową do Spychowa w poszukiwaniu Juranda.
Niestety nie było tam nic oprócz tego co na ścianach karczmy, zatem wróciliśmy do puszczy zaglądając po drodze nad jezioro Zyzdrój Mały. Pamiętałam, że jest tam piękny widok z wysokiego brzegu.
Takie wycieczki zawsze napawają mnie pozytywnie. Miło jest odwiedzić miejsca dobrze znane i cieszyć się, że nadal są tak samo piękne i nic ani nikt nie zakłóca tego trwającego stanu, ani nie zmienia krajobrazu. Lubię też takie miejsca gdzie czas się zatrzymał i trwa tak jak tu na mazurskiej wsi. Oby takich miejsc zostało jak najwięcej.
Z tej radości poszliśmy dziś jeszcze raz do lasu. Tym razem mieliśmy do wykonania zadanie pod tytułem „na jagody”. Zgadniecie kto szybciej nazbierał swój kubeczek jagód?
Wieczorem odwiedziła nas łabędzia rodzina. Była dobrze wychowana, szczególnie rodzice byli nauczeni bardzo dużego dystansu do ludzi.
Rano zaś mogliśmy codziennie przyglądać się prosto z okna konikom, które miały swój wybieg po drugiej stronie drogi.
Sielsko, anielsko, spokojnie i miło gdy świeci słońce, nawet to zachodzące, a może zwłaszcza właśnie takie miękkie, żółto oświetlające i cudownie kończące kolejny super dzień.
Mijają dni, my jesteśmy coraz mocniejsi i biegamy coraz dalej, co ogromnie nas cieszy.
Po bieganiu zawsze dobrze jest zrobić kilka ćwiczeń.
Próbujemy swoich sił w jodze, a przynajmniej staramy się wykonać jakieś proste pozy. Ta pozycja świetnie rozciąga kilka grup mięśni i ścięgien.
Wieczorem czeka nas regionalna atrakcja, na którą bardzo namawiał nas leśniczy. W Spychowie w amfiteatrze położonym nad brzegiem jeziora właśnie kończył się trwający konkurs sygnalistów myśliwskich. Przy okazji można było spróbować kiełbas i pieczeni z dziczyzny oraz zaopatrzyć się w niezbędne akcesoria myśliwskie.
Gdy dotarliśmy na miejsce właśnie odbywało się nagradzanie uczestników konkursu w bardzo wielu różnych kategoriach zespołowych i indywidualnych oraz według wieku i umiejętności. Na koniec każdy zespół zaprezentował swój wybrany utwór lub sygnał. Zwieńczeniem było wspólne odegranie m.in. Darzbór, czyli myśliwskiego hymnu.
Naładowani pozytywną energią wyruszyliśmy na nasze ostatnie dłuższe bieganie. Droga prosto przez las, aż chce się biec tak bez końca 😉
A potem oczywiście ten najprzyjemniejszy moment. Nie mieliśmy ochoty na pływanie widząc takie niebo, ale wiatr popsuł nasz plan, bo porwał mój ręcznik.
Cóż było robić, najpierw próbuje wyłowić ręcznik wędką bez wchodzenia do wody, ale ręcznik nasiąka i zaczyna się topić. Wskakuję zatem szybko z pomostu i w ostatniej chwili go łapię.
Pożegnalne pływanie jednak odbyło się. Potem jeszcze objechaliśmy okolice, pożegnały się z nami żurawie pięknie prezentując się na łące i dwie sarenki przechodzące przez drogę tuż obok wsi. Podglądane przez lornetkę dzięcioły pięknie stukały w drzewa. A o zającach już wspomniałam? Na jednym porannym bieganiu siedziały dwa zające na leśnej drodze. Gdy zobaczyły nas, jeden czmychnął pod drzewo, a drugi jak nie skoczy w przeciwną stronę w las, za chwilę znów szaleńczym biegiem na drugą stronę drogi. Kluczył tak i wyskakiwał jakby chciał nas odciągnąć od tego miejsca gdzie drugi zając siedział skulony pod drzewem. Spryciarz z tego zająca.
Zawsze urzeka mnie przyroda, w każdej postaci i o każdej porze roku. Ale oczywiście w lesie można zobaczyć najwięcej.
Zakwitły wrzosy i … koniec wakacji.