Jedziemy rowerami do cioci do Przemyśla

No to ruszyliśmy. Przebiliśmy się przez aglomerację warszawską i jesteśmy na szlaku. To jeszcze mazowiecki fragment trasy wytyczony przez Darka prowadzący na wschód do Green Velo. Przed nami Wydmy Lucynowskie, ale za moment już szuter w Puszczy Kamienieckiej. Chwilami było trudniej, bo miejscami była piaszczysta droga, więc trzeba było zejść z roweru i podprowadzić na gorszych odcinkach. Ale przynajmniej nie ma tutaj samochodów bo w większości to leśne drogi z zakazem ruchu dla aut. mamy więc ciszę i podziwiamy las.

Za leśnym etapem Nadbużańskiego szlaku rowerowego było już tylko łatwiej i bezproblemowo dojechaliśmy do Sadownego. Zrobiliśmy zaopatrzenie w sklepie spożywczym i ponieważ dzień już zbliżał się ku końcowi i na liczniku prawie 100 km zaczęliśmy się rozglądać za miejscem do rozstawienia namiotu. Okazało się to nie lada wyzwaniem, bo o ile lasów w okolicy nie brakowało to w większości zaraz od drogi tereny były mocno podmokłe.

Trochę kluczyliśmy aż wreszcie trafiliśmy na wydmowy suchy las sosnowy. Zupełnie nam nie przeszkadzało, że słychać było pobliski automatyczny przejazd kolejowy, który sygnalizował dźwiękowo nadjeżdżający pociąg. Za to polegliśmy w walce z komarami, które niewiele sobie robiły z naszego, domowego wyrobu płynu z olejkiem z cytronelli.

Dzień drugi – przez Nadbużański Park Krajobrazowy i Doliną Dolnego Bugu

Wydostaliśmy się z lasu tą samą drogą i po przejechaniu kilku kilometrów znaleźliśmy wspaniałe miejsce na śniadanie. Czy potrzeba czegoś więcej gdy są wakacje i jest się na wyprawie rowerowej?

Nadbużański szlak doprowadził nas na pięknie położone i zadbane pole namiotowe nad samym Bugiem. Byliśmy tam sami i mogliśmy rozłożyć namiot albo na słonecznej polanie albo podjechać bliżej rzeki. Wybraliśmy polanę gdyż mieliśmy obawy czy nad rzeką w cieniu drzew nie czekają na nas komary. Zasnęliśmy zupełnie nie wiadomo kiedy, ale to był też długi dzień. Przejechaliśmy 114 km.

Trzeci dzień – ciąg dalszy Doliny Bugu

Rano sprawdziliśmy jeszcze jak wygląda tutaj Bug. Było spokojnie, żadnego wiatru i słonecznie, ale niezbyt upalnie. Totalny komfort na jazdę rowerem. Tego dnia osiągnęliśmy w Janowie Podlaskim szlak Green Velo. Teraz mogliśmy nie śledzić nawigacji bo szlak jest oznakowany wzorcowo i nie sposób się zgubić.

Przerwa w Janowie Podlaskim na kawę na ryneczku i podziwianie jak tu spokojnie i ładnie.

Przed nami jeszcze sporo kilometrów do przejechania bo kolejny nocleg mamy zaplanowany w Kodyniu, a po drodze jeszcze mamy dojechać do Terespola. Żegnamy więc koniki ruszamy dalej.

W Kodyniu mieliśmy niespodziewaną zmianę planów bo okazało się, że możemy mieć nocleg pod dachem w Zajeździe, który co prawda był nieczynny, ale przyjmował gości jeśli udało się im dodzwonić. Zasięg polskich operatorów telefonii komórkowej przy granicy z Białorusią był marny, więc można powiedzieć, że mieliśmy szczęście. Cały zajazd tylko dla nas i naszych rowerów.

4 dzień – Kodyń -> Chełm (116 km)

Od Siemiatycz do Włodawy jechaliśmy wspaniałą drogą rowerową, zbudowaną wzdłuż szosy. Wytyczony tędy szlak Green Velo to zupełnie inna jakość jak na moje dotychczasowe doświadczenia z jazdą rowerem po Polsce. Do tego przy szlaku dość często są MOR-y (Miejsca Odpoczynku Rowerzystów), które też są bardzo przydatne bo można tam nie tylko odpocząć, ale też zjeść coś. Zwykle są usytuowane we wsiach, ale są też w lasach, nad stawem albo przy wieży widokowej.

We Włodawie szukaliśmy jakiegoś spokojnego miejsca, najlepiej w parku, ale to zbyt duże miasto, więc pojechaliśmy na promenadę nad Włodawką. Tam posiedzieliśmy chwilę na ławeczce obok 'Osi świtu’, jak nazywała się instalacja na pomoście. Autorka projektu przedstawiła lubelski ornament tkacki perebor zapożyczony od ludności Polesia i Ukrainy. Perebor obecny na osi świata jest tu apelem o pokój i przywrócenie równowagi w świecie.

Pożegnaliśmy Włodawę nazywaną miastem 3 kultur. Gdy skręciliśmy z głównej szosy, przy której prowadziła ścieżka rowerowa znaleźliśmy się na mało uczęszczanej drodze w lesie. Długo jechaliśmy przez las, przyjechaliśmy obok muzeum w Sobiborze, które jest jeszcze w trakcie budowy. Zobaczyliśmy budynki jedynie z daleka i pojechaliśmy dalej drogą przez las. Mijaliśmy kolejne MOR-y, bo były tu usytuowane prawie co 10 km.

Przygotowanie posiłku na trasie nie stanowi żadnego problemu jak się trafi na taki punkt z wiatą, ławkami i stołem. Przy każdym MOR są śmietniki, miejsca dla rowerów i tablice informacyjne z mapą i opisem ciekawych miejsc do zobaczenia tzw. atrakcji. Wszystko jest pomyślane i w większości dobrze utrzymane. Gminy dbają o porządek i tylko poza nielicznymi wyjątkami były to miejsca czyste i sprzątane na bieżąco.

Kolejna setka pękła”i już jesteśmy blisko Chełma, gdzie mamy nocleg w hotelu. Będziemy mogli naładować baterie, uprać ubranie i wyspać się bez rozkładania namiotu. Chociaż namiot i śpiwory warto zawsze w takim miejscu przesuszyć z wilgoci. Szczególnie jest to ważne dla śpiworów puchowych.

Hotel, w którym zarezerwowaliśmy pokój był na obrzeżu miasta, więc starówkę będziemy mogli zobaczyć dopiero następnego dnia rano gdy będziemy przejeżdżać przez Chełm. Niestety wcześnie rano nie uda się nam zwiedzić korytarzy kopalni kredy, ani zajrzeć do muzeum, ale może chociaż zobaczymy kilka kamienic na rynku. Czas to pieniądz na takiej wyprawie i czasem trzeba podjąć decyzję na co ten czas przeznaczyć, a z czego zrezygnować.

Etap 5 z Chełma przez Krasnystaw do stanicy wędkarskiej nad stawami

Kolejny piękny słoneczny i widokowy dzień. Trasa od Chełma jest trochę pofalowana. Zdarzały się już podjazdy, niezbyt strome ale długie. Było na co popatrzeć. Obserwowałam też pola z jasnymi plamami – to widoczna w glebie kreda, która występuje w tym rejonie bardzo płytko w ziemi. Kwitł w najlepsze rzepak, na krzakach owocowych jeszcze zielone porzeczki.

Było trochę wspinania. Z sakwami i w słońcu było trochę ciężko, zwłaszcza po szutrowej polnej drodze. Jest okazja żeby uspokoić oddech i oczy nacieszyć widokiem.

W połowie trasy dzisiejszego dnia wypadał Krasnystaw, dlatego tam zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Oczywiście na rynku były obowiązkowe lody. Na treściwy posiłek wybraliśmy jednak wiatę gdzie we wsi przy sklepie. Tuż obok podziwialiśmy odnowiony z dotacji dwór, który prezentował się okazale z zewnątrz. Przykuwał uwagę swoim asymetrycznym wykończeniem – architektoniczne nazewnictwo dla fachowców w dziedzinie opisane na tablicy informacyjne.

Wieczór spędzamy na zapoznawaniu się z miejscem noclegowym, które znaleźliśmy przy MOR pomiędzy dwoma stawami. Najpierw spotkaliśmy przy punkcie rowerzystę z sakwami, który podobnie jak my jechał trasą Green Velo w tę samą stronę, czyli na południe. Okazało się, że pokonuje podobny dzienny dystans, ale ponieważ dziś jeszcze nie zakończył swojego etapu więc pożegnał się i pojechał dalej. My natomiast mieliśmy już swoją dawkę kilometrów w nogach więc zdecydowaliśmy się na nocleg tutaj. Zwłaszcza gdy zobaczyliśmy, że w pobliżu znajduje się wiata i budynek stanicy wędkarskiej. Panowała cisza, gdyż zbliżał się wieczór i było bardzo spokojnie. Rozbiliśmy namiot tuż przy wiacie korzystając z możliwości zjedzenia przy stole. Zorganizowaliśmy sobie tutaj zupełnie przyjemne gniazdko do spokojnego odpoczynku. I tylko w nocy trochę nas budziły żaby kumkające z pobliskiego stawu, a nad ranem pobudkę zrobił nam skrzeczący bażant.

Dzień szósty -> Roztocze -Józefow (selfie z trasy) -> Horyniec Zdrój

Przemknęliśmy przez Roztocze, omijając Szebrzszyn i Zamość. Przejechaliśmy bez zatrzymywania przez Zwierzyniec bo mieliśmy jeszcze w głowie obrazy z jesiennych wycieczek podczas ostatniego naszego maszerowania po roztoczańskich szlakach. Pomimo, że szlak GV prowadził za Zwierzyńcem szosą skierowaliśmy się na szlak pieszy prowadzący Roztoczańskim Parkiem Narodowym wygodną ścieżką w lesie. Minęliśmy rowerzystę z wczorajszej pogawędki i pojechaliśmy dalej swoim tempem.

W Józefowie przy parkingu nad jeziorkiem było przyjemne miejsce rekreacyjne z oznakowaniem GV i podanym kilometrażem : z Elbląga do tego miejsca jest 1226 km, a do Końskiego zostało 663 km. Czyli my mogliśmy uznać ten punkt jako prawie połowę trasy.

Dziś pożegnaliśmy lubelskie i wjechaliśmy w podkarpackie pagórki, co od razu odczuliśmy na kilku podjazdach i zjazdach. Zaczęłam już używać większej ilości biegów w przekładni, bo tej pory to raczej suma przewyższań nie była większa niż 500 m, za to z każdym podjazdem wiedzieliśmy, że już tutaj płasko nie będzie.

Do wsi Narol prowadziła piękna aleja kasztanowców, które akurat kwitły. Robiło to niesamowite wrażenie. Widoki wokół też wprowadzały w zachwyt. A jakie były długie zjazdy potem.Nie wiadomo kiedy dojechaliśmy do Horyńca Zdroju. Tam zatrzymaliśmy się w MOR obok Ochotniczej Straży Pożarnej zaraz przy wjeździe do miasteczka. Miejsce to okazało się strzałem w dziesiątkę, bo dyżurni strażacy pozwolili nam rozbić namiot za ich budynkiem, zaproponowali przechowanie przez noc rowerów. Poza śpiewami wieczorem i porannymi odgłosami z pobliskiej piekarni nic nam nie zakłócało ciszy.

Kasztanowa aleja do wsi Narol. We wsi nie zatrzymaliśmy się choć wiemy, że jest tu co oglądać. Niestety architektura tych miejsc musi poczekać an inną okazję.

Horyniec Zdrój -> Przemyśl

Z Horyńca wyjechaliśmy wcześnie rano, ale zajrzeliśmy jeszcze po drodze do parku i sklepu spożywczego w centrum. Promocyjne ceny kusiły, żeby wybrać coś z propozycji, ale pozostaliśmy przy wysokobiałkowym napoju i zamówiliśmy kawę z sernikiem. jako dodatek do pierwszego śniadania.

Posileni przemierzamy kolejne wsie, a w jednej z nich zjechaliśmy obejrzeć drewniany zespół cerkiewny. Do środka nie mogliśmy zajrzeć, bo możliwe są tylko wejścia o określonych godzinach z przewodnikiem, ale obeszliśmy dookoła podziwiając dobrze zachowane budowle.

Podkarpacie to wielokulturowy region gdzie można zobaczyć świątynie wielu wyznań. W kolejnej wsi o nazwie Wielkie Oczy zachowała się synagoga, która dziś jest siedzibą gminnej biblioteki.

Jedziemy zgodnie z planem, zatem siódmego dnia powinniśmy osiągnąć Przemyśl, a stamtąd lekko odbijemy żeby dotrzeć do cioci Darka. To ostatnia żyjąca siostra mamy Darka, która mieszka razem z mężem pod Przemyślem.

Dotarcie do Przemyśla nie było zbyt przyjemne, bo w tym obszarze nie było DDR, a szlak poprowadzono albo lokalnymi drogami, albo szutrem przez pola. Zapamiętam też przejazd remontowanym odcinkiem drogi z przeprawą wąskim mostem wiszącym nad rzeką z mocnymi zjazdami i podjazdami. Miałam obawy przed przejechaniem rowerem z sakwami po tej huśtawce, ale jakoś się udało, uff. Dodatkowo goniła nas chmura burzowa, więc aż do bramy przemyskiej czyli mostu przez San przed Przemyślem mieliśmy same emocjonujące chwile.

Do Krównik, gdzie mieszka ciocia dojechaliśmy ścieżką rowerową, bo teraz to już jest przedmieście Przemyśla. Zostaniemy tu na dwa dni, żeby nacieszyć się gościnnością cioci i wujka oraz zobaczyć się z resztą rodziny, którzy przyjechali odwiedzić weekendowo rodziców i pobyć razem z okazji Dnia Matki. Było wesoło i gwarnie. Wieczorem nawet wujek wziął do ręki akordeon, a ciocia zaśpiewała swoje ulubione piosenki.

Ciocia oprócz prac w KOle Gospodyń Domowych udziela się w zespole ludowym, a wujek był przez wiele lat Sołtysem. Teraz zajmują się pomocą sąsiedzką potrzebującym w swojej wsi, ale także z powodu bliskiej odległości od wschodniej granicy z Ukrainą, angażowali się w pomoc uchodźcom z Ukrainy. Ciocia uwielbia kwiaty, a one odwdzięczają się jej co roku na wiosnę i latem. Przyjechaliśmy akurat wtedy gdy zaczynały kwitnąć krzaki róż. Na polach wokół wsi zielono, a szczególnie pięknie prezentowały się zielone łany jęczmienia falując na wietrze.

Wracamy na szlak GV w podkarpackim -> etap Fort Kruhel – Siedliska

W niedzielę najwcześniej jak się dało wyjechaliśmy od cioci. Najpierw skrótem tylko dla rowerów za Łuczycami przejechaliśmy wiszącym mostem przez rzekę Wiar, dopływ Sanu i potem dojechaliśmy do punktu widokowego w Forcie Kruhel – to część fortyfikacji wokół Przemyśla z czasów pierwszej wojny światowej. Stamtąd serpentynowym zjazdem szutrową drogą rokadową szybko dotarliśmy do szosy i znaków szlaku GV.

Mamy cięższe sakwy, bo uzupełnione prowiantem od cioci i jedzeniem z wysłanej paczki z liofilizatami na drugą część wyprawy. Pomimo dłuższego odpoczynku wspinanie się na nawet niezbyt długie podjazdy, wymagało większego wysiłku. Szybko zrobiło się ciepło, a nawet gorąco na kilku takich męczących podjazdach po szutrowej drodze. Dobrze, że były fragmenty płaskie nad rzeką to mogliśmy trochę odsapnąć. Mieliśmy też nieplanowany postój na ładowanie baterii mojego zegarka. Generalnie doszliśmy do wniosku, że zbyt długa przerwa jaką zrobiliśmy w Przemyślu rozkojarzyła nas i dlatego lepiej nie mieć takich przerw i wtedy jest się bardziej zorganizowanym. Ale może jednak sprawił to trudniejszy teren i ciepły dzień.

Tyczki do fasoli to widok, który pamiętam z czasów gdy jeździłam z Darkiem do jego babci na Pogórze Dynowskie. W ogródku nad rzeką na płaskim fragmencie rosła taka fasola Jaś na tyczkach, marchew, pietruszka, koper i wszystko co potrzebne do gotowania rosołu.

Naszym kolejnym miejscem noclegowym miał być pokój w gospodarstwie gdzie jest stajnia. Jednak osoba, która odebrała telefon stwierdziła, że ma już rezerwacje i musimy poszukać noclegi gdzie indziej. Ponieważ byliśmy już zmęczeni zaczęliśmy szukać miejsca w pobliżu lecz znalezienie czegoś płaskiego w tej dosyć pagórkowatej okolicy nie było łatwe. Gdy zobaczyliśmy płaskie boisko jako dobre miejsce do rozbawienia namiotu byliśmy pewni, że nam się udało. Na miejscu jednak okazało się, że boisko sąsiaduje z domami, których mieszkańcy nie bardzo byli skorzy do rozmowy ze względu na znaczny stopień upojenia alkoholowego. Nie pozostało nic innego jak szukanie dalej. Wreszcie udało się nam namierzyć przyjazne miejsce w nieodległym pensjonacie nad stawem na końcu wsi Siedliska, gdzie miła właścicielka chętnie nas ugościła. Byliśmy oprócz cicho zachowujących się wędkarzy jedynymi gośćmi, a miejsce było bardzo ładnie położone i zagospodarowane.

Misja specjalna – Nozdrzec

Z Siedlisk mamy blisko do wsi Nozdrzec, a jeśli będzie działał prom przez San, to nawet bardzo blisko. Jedziemy tam bo we wsi Nozdrzec mieszkała babcia Darka. Chcemy zobaczyć jak bardzo się zmieniło tam od czasów, które pamiętamy z wakacji gdy spędzaliśmy tam czas razem z Adamem i mamą Darka. Kiedyś był tam stary drewniany dom, który miał chyba 100 lat. Było też gospodarstwo z kilkoma małymi polami i łąkami w okolicy i podwórze z oborą, w której babcia z dziadkiem mieli krowy i konia. Darek jako dziecko jeździł z dziadkiem wozem ciągniętym przez konia do pobliskiego młyna. Pamiętał jak koń wracając do domu szedł najpierw do płynącej blisko rzeczki Baryczki napić się wody i dopiero do stajni na swoje miejsce.

Po dojechaniu do przeprawy promowej przez San czekamy cierpliwie co się będzie działo. Gdy przyjechał jeszcze jeden samochód osobowy, prom który był po drugiej stronie rzeki przypłyną zabrać wszystkich. Dowiedzieliśmy się, że prom jest obsługiwany przez gminę i pływa w razie potrzeby, czyli jak ktoś przyjedzie i dlatego nie ma godzin przepraw. Tak więc nie musieliśmy długo czekać i znaleźliśmy się po drugiej stronie, sporo nadrabiając niż gdybyśmy musieli szukać mostu.

Do Norzca wjechaliśmy od strony tzw. dołu, czyli części w której są sklepy, kościół i młyn. Do babci jechało się na górę czyli na drugi koniec wsi. Stoją jeszcze inne drewniane chałupy ale są w zdecydowanej mniejszości. Babcinego domu już nie ma. zostało podwórze i mieszkają tam inni ludzie. Szkoda bo miejsce jest urokliwe.

Wracając zatrzymujemy się jeszcze przy kościół i idziemy na cmentarz gdzie są groby dziadka i babci oraz ich najstarszego syna, który zginął tragicznie podczas służby wojskowej w akcji saperskiej. Pozostałe dzieci rozjechały się z rodzinnej wsi więc ich grobów nie ma na miejscowym cmentarzu.

Misja odwiedzenia rodzinnych stron mamy Darka została zakończona. Możemy powrócić na szlak Green Velo. Następnym etapem będzie Dynów, a potem Rzeszów. Odległości na drogowskazach mobilizują nas do ostrzejszego kręcenia. Jednak podjazdy nie pozostawiają złudzeń. Dziś lekko nie będzie.

Takie cuda widzieliśmy po drodze. Czego to ludzie nie potrafią. Były też na polu rowery, jakieś dziwne postaci – wszystko wykute przez sprytnego kowala.

Sporo czasu nam się zeszło z pokonaniem trasy w okolicach Błażowj. Pojawiały się znaki drogowe z nachyleniem podjazdu 9%, więc już naszymi rowerami z bagażem nie dało się jechać. Ja przynajmniej po zobaczeniu tego znaku odpuściłam.

Przez Rzeszów przemknęliśmy ścieżką omijającą miasto więc niewiele zobaczyliśmy. Natomiast trochę niezrozumiale dla mnie została wytyczona Green Velo w Łańcucie. Wyobrażałam sobie, że zobaczymy pałac i powozownię jako największe wartości Łańcuta, a tymczasem jechaliśmy częścią przemysłową miasta co moim zdaniem bardzo umniejszyło atrakcyjność tego miasta. Trudno, wybierzemy się tutaj ponownie kiedy indziej.

Za to mieliśmy bardzo miłe powitanie we wsi Żołynia. Gdy zobaczyłam napis na ogrodzeniu boiska sąsiadującego obok MOR-u, przy którym zaplanowaliśmy nocleg, nie miałam wątpliwości że to miejsce jest przyjazne. Nie pomyliliśmy się. Wkrótce pojawił się tutaj sołtys wsi, który bardzo się ucieszył gdy zobaczył, że rozkładamy namiot na trawiastym boisku obok wiaty. Zaoferował swoją pomoc w spędzeniu odpoczynku gdy zobaczył, że przyjechaliśmy rowerami. Opowiedział też historię zagranicznego podróżnika, który jadąc przez Europę także zatrzymał się we wsi i spędził tu dwie noce, wyjechawszy ze słoikami prowiantu w sakwach.

Etap z Żołyni do Sandomierza

Opuszczając fajne miejsce noclegowe w Żołyni zostaliśmy jeszcze przywitani rano przez jadących rowerami radosnym pytanie „Jak się spało?”. Widać było ożywione zainpesowanie mieszkańców wsi wizytą dwoje przemierzających szlak GV. Bardzo nas to nastawiło pozytywnie do dalszej drogi. Najpierw musieliśmy się jakoś przebić objazdem do trasy szlaku, gdyż za wsią akurat remontowała się droga i byłą nieprzejezdna. Mieliśmy więc niewielkie nadłożenie kilometrowe, ale za to w ładnych okolicznościach przyrody.

W Leżajsku przejeżdżaliśmy obok klasztoru i podklasztorncyh zabudowań, które górowały nad miastem. Zobaczyliśmy też innych rowerzystów z sakwami, ale oni nie jechali tą samą trasą co my, więc nasze drogi rozeszły się. Przerwy jakie robiliśmy po drodze były albo przy sklepach, albo na stacji benzynowej. Dopiero w Ulanowie znaleźliśmy przyjemne miejsce w cieniu drzew w parku. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że w Ulanowie mieści się Muzeum Flisactwa Polskiego, gdyż to właśnie tutaj flisacy sprawiali drewno Bugiem aż do Gdańska.

Mijając kolejne wsie powoli zbliżamy się do Sandomierza. Jeszcze tylko obiadokolacja w jednej z wiat, bo mamy dużo liofilizowanych dań. Poleganie tylko na zaopatrzeniu w wiejskich sklepach nie bardzo by nam wyszło na zdrowie 😉

Do Sandomierza wjeżdżamy od strony gdzie trzeba było się mocno wspiąć. Hotel, do którego zmierzaliśmy był blisko starego centrum miasta, ale wjazd był bardzo stromy. Dlatego nie mieliśmy już sił jeździć po starówce tylko od razu zalegliśmy w pokoju.

Urządzenie stylizowanego pokoju było dofinansowane z budżetu wspierającego rozwój, o czym można było przeczytać na umieszczonej na meblach tabliczce. Sporo takich miejsc z informacją o dofinansowaniu już widzieliśmy we wschodniej części Polski. To taki budżet przeznaczony na wyrównywanie szans pomiędzy tzw. Polską B, a resztą kraju.

Świętokrzyskie czyli pożegnanie z Green Velo

Z Sandomierza szlak prowadzi bardzo przyjemną trasą przez sady owocowe. W kotlinie Wisły jedzie się całkiem miło, bo jest płasko. Obserwujemy rosnące tu jabłonie wiśnie. Nie ma jeszcze owoców, dopiero można zobaczyć ich zawiązki.

Za Klimontowem zaczyna się już właściwe Świętokrzyskie i kończy się płaska trasa. Dobrze, że po drodze będzie kilka przerw, bo znów pedałowanie daje się mocnej we znaki. Dobrze, że chociaż podjazdy nie są tak strome jak w podkarpackim i szlak prowadzi po drogach asfaltowych.

Dłuższy postój zaliczyliśmy na zwiedzanie razem z innymi wycieczkami atrakcji w postaci architektury w ruinie, jak nazywa się dobrze zachowane ruiny jednego z większych polskich zamków Krzyżtopór.

We wsi Holendry pasło się na łące stado krów, więc zgodnie z holenderskim krajobrazem. Jednak brakowało tutaj kanałów. Za to pojawiła się woda w postaci jeziora. Tam z chęcią odpoczęliśmy.

Krowy w Holendrach

Wieczorem osiągamy Kielce i zatrzymujemy się hotelu, który wygrał nasz ranking w ilości przyznanych gwiazdek za komfort, obsługę i położenie. Wygrał we wszystkich tych kategoriach bezsprzecznie.

Rowery nocowały na patio, my natomiast nie mieliśmy już sił aby tam świętować zakończenie trasy GV choć miejsce było bardzo przyjemnie urządzone. Za to wznieśliśmy toast w pokoju za szczęśliwy powrót do domu – to ta pionowa strzałka na północ na mapie. Nie kontynuowaliśmy GV aż do Końskich gdzie jest właściwa metą, tylko ruszamy z Kielc do warszawy najbardziej optymalną drogą.

Etap Kielce – Iłża

Po wyjechaniu z Kielc, a to się trochę dłużyło bo to spore miasto, wreszcie poczuliśmy ulgę. Jednak jazda po mieście nigdy nie jest tak przyjemna i odpoczynkowa jak jazda w trasie. Teraz kierujemy się w stronę Świętokrzyskiego Parku Narodowego. W okolicy Świętej Katarzyny było mocno widokowo. Dzień bardzo słoneczny i ciepły ale urokliwe widoki niwelują cały dyskomfort.

Bardzo malowniczo poprowadzone drogi na Wyżynie Kieleckiej. Potem jednak skończyły się widoki bo wjechaliśmy w drogę leśną. Początkowy fragment był szutrowy i choć już wtedy Miśka zdradzała objawy choroby trzęsiawkowej, to ekstremalnie niewygodnie dopiero miało nastąpić. Szlak rowerowy do Wąchocka został wytyczony po kocich łbach. Kamienie są bardzo dobrym budulcem i droga zapewne była bardzo stara, ale dla naszych rowerów zupełnie nieodpowiednia. Męczyliśmy się tak aż 8 km z małą przerwą na przekąskę w punkcie historycznym gdzie byłą wiata odpoczynkowa w cieniu drzew.

Na szlaku do Wąchocka spotkaliśmy grupę harcerzy, którzy maszerowali w pełnym słońcu w przeciwną stronę. Nie zazdrościliśmy im wcale, bo upał się wzmagał i kamienista droga też nie była miła dla stóp w ciężkich butach, w których szli młodzi ludzie.

My natomiast wreszcie wjechaliśmy na kawałek asfaltu, którym dojechaliśmy do opactwa w Wąchocku. Rynek nie zachęcał do odpoczynku więc pojechaliśmy do pobliskiej Iłży.

Iłżą nieduże miasteczko swoją atrakcję prezentowało na wzgórzu. Jedząc na rynku mogliśmy z daleka podziwiać ruiny iłżeckiego zamku z murami obronnymi i wieżą.

Kolejny nocleg to była loteria i szukanie dogodnego miejsca. Nie było po drodze zbyt wielu lasów, a raczej pola uprawne i wsie. Dlatego musieliśmy odjechać kawałek od drogi i starać się znaleźć takie miejsce, z którego nie będziemy zbyt widoczni. Na szczęście namiot jest mały i barwach ochronnych więc wtopiliśmy się pomiędzy zagajnikami. Noc minęła spokojnie. Nie było nawet komarów, choć byliśmy na to przygotowani.

Do Stężycy przez Janowiec i Puławy

Tak wyglądał nasz poranek w lesie. Szybkie śniadanie i kawa, potem zbieranie namiotu io drobne naprawy – na nierównościach tak trzęsło, że odkręciły się śruby mocowania sakw.

Sesja zdjęciowa w polu z makami. Nie mogłam sobie odmówić tej chwili. Może wystarczyłoby jedno ujęcie, ale jak nie wiesz które będzie najlepsze to robisz dziś zdjęć tego samego kwiatka 😉

Zdarzają się i takie momenty kiedy nie da się jechać choć znaki twierdzą, że jest to szlak rowerowy.

Za to gmina Chotcza sprawiła nam miłą niespodziankę. Akurat w tym momencie bardzo nam się przydał ten punkt z pompką nożną. Mieliśmy już zauważalnie mało powietrza po przejechaniu znacznej ilości kilometrów po różnej nawierzchni.

Ta czysta rzeka to Zwoleńka, która płynie w rezerwacie Dolina Zwoleńki na Wyżynie Lubelskiej.

Jadąc dalej wśród pól uprawnych w wzdłuż rozlewisk Wisły podziwimy charakterystyczne uprawy chmielu pnącego się na długich wspierających podporach. Konstrukcje te ciągną się na sporych obszarach i są bardzo częstym widokiem w lubelskim.

Gdy jesteśmy na wysokości Janowca postanawiamy odbić kawałek żeby przyjrzeć się ruinom zamku z bliska. Zamek, a w zasadzie to co z niego zostało stoi na wzgórzu nad Wisłą i jest dobrze widoczny z promenady w Kazimierzu Dolnym po drugiej stronie rzeki.

Wchodzimy tylko prze główną basztę i zaglądamy z ciekawości do sklepiku z pamiątkami. Na dłuższe zwiedzanie z przewodnikiem przyjdzie nam przyjechać innym razem. Na dziś wystarczy nam przeczytanie legendy o Czarnej Damie i rzut oka na prasę drukarską. Wydruki też muszą poczekać na inny cel wycieczki.

Kolejnym punktem na naszej trasie są Puławy. Tutaj szlak wytyczony przez Darka prowadzi najpierw fajną ścieżką przez teren rekreacyjny, a potem jedziemy przy Zakładach Azotowych i wzdłuż linii kolejowej.

Ta wiata ochroniła nas przed deszczykiem, który pokropił tego jedynego pochmurnego dnia. Jak widać nie tylko EU pomaga w Polsce uczynić turystykę przyjemniejszą.

Na koniec trafiliśmy z naszym namiotem do parku w Stężycy. Nie jest to typowy park na rynku ale park rozrywki nad starorzeczem blisko wału powodziowego Wisły na trasie z Dęblina. Był piątek więc w restauracji Wyspa Wisła trwała dyskoteka. My zaś byliśmy po drugiej stronie i nikomu nie przeszkadzaliśmy. Słyszeliśmy tylko jak przechodzący tata tłumaczył kilkulatkowi: „Pan przyjechał rowerem, przenocuje w namiocie, a rano pojedzie dalej”. Było to zgodne z prawdą bo zatrzymaliśmy się tam wieczorem nie znajdując lepszej opcji w tej okolicy. Miejsce było bezpieczne a zarazem mieliśmy sąsiedztwo oswojonych zwierząt. Były tu owce, kucyki i osły.

14 i ostatni dzień – powrót do domu

Pożegnanie z Wyspą Wisła i przebijamy się mazowieckimi drogami polami do domu.

Od Stężycy szliśmy kiedyś pieszo z plecakami. Znaliśmy więc ten fragment, choć z siodła rowerowego wygląda nieco inaczej. Pod Maciejowicami skręciliśmy w inną drogę i dalej już były nowe szlaki dlatego czasem trzeba sprawdzić na mapie dokąd jechać dalej.

Kluczenie skończyło się szczęśliwym wjazdem na dobre drogi prowadzące do domu. I tak nam minęła 14 dniowa wyprawa rowerowa. Nie mieliśmy ani jednego deszczowego dnia, nie przydały się pelerynki ale za to dokupiliśmy krem z filtrem żeby chronić się przed słońcem. Tak pogoda była kluczowa dla powodzenia całej wyprawy. I nam się taka akurat trafiła. Byliśmy dobrze przygotowani sprzętowo i kondycyjnie. Całość przejechaliśmy zgodnie z planem. Były pewne zmiany związane z miejscem noclegu ale generalnie zgodnie z założeniami.

Podobało się nam przygotowanie i oznakowanie Green Velo. Bardzo dobrym pomysłem jest umieszczenie na trasie wiat odpoczynkowych nazywanych MOR. Bez nich nie byłoby gdzie schować się przed deszczem czy nawet usiąść aby odpocząć albo coś zjeść. Zaś dodatkowe oznakowania różnych atrakcji na szlaku my raczej traktowaliśmy poglądowo, bo nie mieliśmy tyle czasu aby zbaczać z trasy 14 czy 19 km żeby obejrzeć architekturę w ruinie czy sprawdzić jak wygląda stary kościół gotycki i czy jest podobny do innych gotyckich świątyń w mijanych wsiach. Ale zainteresowani jakimś szczególnym miejscem mają taką możliwość.

Jednym słowem mieliśmy wspaniałe wakacje. Jechaliśmy w większości dobrej jakości asfaltowymi i czasem szutrowymi drogami. Standardy dużej ilości dróg, w tym oddzielnych dróg rowerowych nie odbiegają od europejskich standardów. Jakościowo nie odbiega to już od niemieckich czy holenderskich dróg dla rowerów. Green Velo zasługuje w pełni na polecenie jako miejsce przyjazne rowerzystom i to nie tylko dla niedzielnych wycieczkowiczów ale dla fanów długodystansowych wypraw rowerowych z sakwami.

Nasza cała trasa miała w sumie 1500 km i trwała 14 dni jazdy. Czyli każdego dnia pokonywaliśmy średnio nieco więcej niż 100 km.

Teraz będziemy mogli sobie pozwolić przez jakiś czas na takie desery.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *