W poszukiwania błota
Lecznicze właściwości błota są ogólnie znane. Postanowiliśmy sprawdzić czy da się przejechać przez bieszczadzkie trasy rowerowe po opadach deszczu gdy podłoże jest bardziej rozmiękczone niż zwykle. Lało porządnie i długo więc uznaliśmy, że błotnistość będzie wystarczająca. Poza tym wzięliśmy ze sobą podręczną myjkę ciśnieniową i byłaby niepowtarzalna okazja do przetestowania co to małe cudo potrafi. Przygotowaliśmy się na trudne warunki i nie zawiedliśmy się.
Woda zamiast błota
Pierwsza wycieczka miała być pętlą ok. 40 km na pograniczu Bieszczad i Beskidu Niskiego z trasą poprowadzoną częściowo po mniej uczęszczanej drodze, a potem szlakiem rowerowym. Wystartowaliśmy przy moście przez Osławicę z zamiarem dojechania do Prełuk i Duszatyna, tak aby objechać Chryszczatą. Niestety droga prowadzi brodami przez Osławę. Na mapie wyglądało to całkiem niewinnie, w terenie jednak po ostatnich opadach deszczu rzeka wezbrała na tyle, że przejechanie rowerem nie było dobrym pomysłem. W pierwszym odruchu i bez większego zastanowienia zdjęliśmy buty aby przejść na drugi brzeg prowadząc rowery, jak już niejeden raz robiliśmy w podobnej sytuacji. Jednak przy śliskich płytach betonowych oraz wartkim nurcie wody, zadanie to bez przymusowej kąpieli nie było wykonalne. Przemieszczenie się bez ryzyka poślizgnięcia się przy dodatkowym znoszącym silnym prądzie rzeki było zbyt karkołomne. Potrzebowaliśmy liny, ale tej niestety nie mieliśmy.
Wycofaliśmy się więc i pojechaliśmy w drugim kierunku naszej planowanej trasy. Nie było to wcale złym pomysłem, bo okazało się, że zaczynamy się coraz bardziej wspinać i zrobiło się nam zdecydowanie cieplej. Poza tym tereny zachwycały nas coraz bardziej. Najpierw była wieś Turzańsk, w której jest jedna z licznych w tej okolicy drewnianych cerkwi. Położona na wzgórzu jest dobrze widoczna z drogi. Nie zatrzymujemy się jednak bo droga cały czas pnie się lekko w górę. Dopiero na ostatnim odcinku z resztkowym asfaltem mała przerwa na zdjęcie jednej warstwy ubrań i rozejrzenie się po okolicy.
Po pokonaniu podjazdu na przełęczy pod Suliłą kierujemy się za znakami szlaku rowerowego. Tutaj jest już tylko w dół, ale za to dużo bardziej wymagające podłoże: podmokła łąka i ledwo widoczna ścieżka, na której koła ślizgają się i ciężko jest utrzymać równowagę. Gdy docieramy do kamienistej drogi okazuje się, że płynie nią strumień. Droga biegnie coraz głębszym wąwozem i stała się korytem rzeczki. W ten sposób woda znów nas pokonała. Wracamy po śladach bo uznaliśmy, że w obecnych warunkach okrążenie Chryszczatej wiązałoby się z pokonywaniem kolejnych wodnych przeszkód. A przecież nie planowaliśmy dziś odmoczenia odcisków, a raczej utytłanie się w błocie.
Prawdziwe bieszczadzkie błoto
Gdy kolejnego dnia znów popadało poczuliśmy zew błota ponownie. Tym razem nasza trasa rozpoczęła się z Brzegów Górnych. Poranek zapowiadał pochmurny dzień, z daleka widać było nawet lekko ośnieżone połoniny, bo w wyższych partiach padał pewnie śnieg zamiast deszczu. Założyłam na siebie trzy warstwy ubrań, dwie pary skarpet, w tym jedne wodoodporne oraz dwie pary rękawiczek. I to było dobre posunięcie, bo początek trasy, czyli pierwsze 10 km przez Nasiczne, Dwernik, aż do mostu przez San, prowadziło cały czas w dół. Droga biegła malowniczo przez las wzdłuż rzeki, ale ponieważ w ogóle nie wymagała pedałowania, lekko zmarzliśmy.
Za Sanem droga prowadzi już lekko w górę i wreszcie możemy się rozgrzać. Najpierw mijamy wieś Chmiel, by dotrzeć do końca asfaltu w Zatwarnicy. Dalej prowadzą już tylko szlaki piesze lub szutrowe drogi. Robimy krótką przerwę przy tablicy ogłoszeń przy sklepie. Gdy byliśmy jakiś czas temu w Zatwarnicy (szliśmy wtedy pieszo od strony Suchych Rzek i przełęczy Orłowicza) zapamiętałam informację od sołtysa z przypomnieniem opłaty podatku za psa. Dziś są tu zupełnie inne ogłoszenia. Jakie czasy takie ogłoszenia.
Zaopatrzeni w dodatkową butelkę wody wyruszamy w drogę na poszukiwanie dalszych wrażeń. Po lewej stronie pnie się w górę droga z tłucznia. Jedzie się po nim wyjątkowo niewygodnie, ale mamy nadzieję, że dalej będzie lepiej. Nie myliliśmy. Remont drogi dopiero się rozpoczął i dalej była już stara bita droga, pełna dziur. Ponieważ jednak w większości był to podjazd, to nie miało to dużego znaczenia. Najważniejsze to nie patrzeć czy za zakrętem jest jeszcze daleko do wypłaszczenia, tylko naciskać i piąć się mozolnie do góry.
Gdy wreszcie dotarliśmy do końca ostatniego podjazdu okazało się, że teraz trzeba zejść na dół. Raczej zejść niż zjechać. Do góry szła grupa kilku osób w długich do kolan kaloszach, co było dobrą opcją. Tutaj już nie było drogi tylko coś bardzo błotnistego, co kiedyś być może było drogą, ale dziś już jej nie przypominało. Bardziej przydałaby się amfibia lub pojazd na gąsienicach. Ale z drugiej strony wreszcie mieliśmy to czego szukaliśmy.
Przed nami otworzyła się niesamowita przestrzeń. Kiedyś na tych polanach były domy nieistniejącej dziś wsi Krywe. Miejsce rzeczywiście wyjątkowe. Idąc i próbując jechać tam gdzie się da, mijamy dwa domy. Jeden wygląda na zamieszkały, przy drugim trwają dopiero prace budowlane. Komunikacyjnie miejsce kompletnie wykluczone, bo nawet mostu na Sanie, ani nawet jego ruin nie udało się nam namierzyć. Widzieliśmy tylko czerwoną tablicę, że Mostu na rzece San NIE MA. Chcieliśmy jeszcze skręcić w ścieżkę prowadzącą do ruin cerkwi w Krywem, ale niestety wszędzie na łąkach było dużo wody i ścieżka nie była przejezdna.
Jeśli chce się żyć odciętym od świata to jest to miejsce idealne. Trudno tu dotrzeć, a co dopiero mieszkać na takim odludziu. To miejsce dla twardzieli. Zapomniane i opuszczone. Mało już takich miejsc zostało w Bieszczadach. Gdyby jeszcze nie było tych kolein błotnistej drogi to właśnie tutaj czuć byłoby kwintesencję przyrody nieskażonej działaniami człowieka.
Nasz powrót do cywilizacji jest powolnym pchaniem rowerów do góry przez błotnistą drogę. Koła mojego roweru nie chcą się momentami kręcić zablokowane przez sporą ilość błota zmieszanego z trawą więc muszę się zatrzymywać żeby je oczyścić. Próbuję także prowadzić rower przez płynący strumień żeby wypłukać choć trochę błota. Nie jest lekko więc wyczerpani odpoczywamy chwilę żeby wreszcie dotrzeć na górę do normalnej drogi. Potem jeszcze tylko powrót asfaltową szosą wzdłuż potoku Nasiczańskiego. Niestety tym razem całe 10 km tylko pod górę. Ostatnie 8 km ciągnęło się jakby było z gumy i nie chciało w ogóle się skończyć.
W Starym Siole dają dobrze jeść i pić
Po trudach wycieczki mogliśmy posilić się u restauratora Aleksego, gdzie oprócz kilku rodzajów pierogów serwuje się dania z rusztu i podaje się różne napitki zimne i ciepłe. Wyczerpani solidnym kilometrażem wycieczki oraz spragnieni zamówiliśmy dziś bardzo duże porcje.