26.08 wt. Belzig – Kothen
Z pensjonatu Flamingrose w wiosce Borne odległej 2 km od Belzig ruszamy w lekko siąpiący deszczem poranek. Założyliśmy nasze peleryny i kapelusze zakupione specjalnie do jazdy rowerem w czasie deszczu, pożegnaliśmy miłego gospodarza i ruszyliśmy.
Najpierw asfaltową ścieżką wzdłuż szosy, potem asfaltową ścieżką przez las. Tutaj doznaliśmy kolejnego zaskoczenia. Otóż przy leśnych asfaltowych ścieżkach dla rowerów biegła równoległa leśna szersza droga bita.
W niektórych miejscach asfaltowa droga w lesie robiła się szersza. Wtedy stały tam znaki z oznaczeniem drogi dla rowerów i napisem Ende. W naszym polskim przyzwyczajeniu widząc taki znak rozumieliśmy to początkowo opatrznie jako koniec wygodnej ścieżki rowerowej i spodziewaliśmy się jej dalszego piaszczystego przebiegu. Chyba znaczna większość polskich ścieżek rowerowych w lasach to drogi z piachem po ośki kół więc nas by to specjalnie nie zdziwiło. Ale tutaj dalszy przebieg ścieżki był asfaltowy, a znak informował tylko o tym, że droga asfaltowa staje się szersza i dostępna nie tylko dla rowerzystów ale również dla innych użytkowników i należy wzmóc ostrożność. Dziś jednak było pusto, nikt nie jeździł w taką pogodę.
Jadąc taką ścieżką przez las nawet padający deszcz wydaje się być przyjemny i nie przeszkadzają mokre buty.
Niestety nasze obawy co do końca asfaltowych ścieżek w terenie ziściły się i wkrótce natrafiliśmy na szutrowe drogi prowadzące wśród pól. A ponieważ deszcz je nieco rozmiękczył to i błoto przylepiło się do naszych rowerów i sakw. Do miasta Lutra wjechaliśmy lekko zmoczeni i ubrudzeni.
Zrobiliśmy sobie przerwę na rozgrzanie się gorącą kawą. Swoimi strojami zwracaliśmy uwagę wśród innych turystów dlatego jeden pan w kawiarni zapytał skąd jesteśmy. W rozmowie okazało się, że pan był dawno temu w Polsce i znał nawet kilka słów po polsku.
Po południu lekko się wypogodziło i do Kothen wjechaliśmy już bez peleryn przeciwdeszczowych.
Trochę czasu zajęło nam znalezienie pensjonatu w Kothen, który okazał się prywatnym domem bez żadnego szyldu. Gdy zadzwoniliśmy wyszedł pan, który zaprowadził nas na poddasze gdzie dostaliśmy pokój. Mogliśmy też umyć nasze rowery w ogródku.
Na śniadanie dostaliśmy kilka rodzajów miodów z pasieki, którą założył jego ojciec. Właściciel był miłośnikiem gotowania bo na półkach z książkami stało mnóstwo poradników gotowania i z przepisami pieczenia. Zresztą kuchnia, w której jedliśmy śniadanie wyglądała na dobrze wyposażoną.