Wakacje to częsty temat rozmów. Gdy wspominam, że planuję lub byłam na rowerowej wyprawie to często słyszę pytanie czy jeżdzę z jakąś grupą i jeśli jest to dłuższy wyjazd to pojawia się pytanie dodatkowe o organizatora. Rozpowszechnione jest bowiem przekonanie, że spędzanie urlopu niestacjonarnie jest zbyt skomplikowane, a wybranie się rowerem poza najbliższe okolice wymaga zorganizowania przez przewodnika i podróżowania w większej grupie. Od zawsze przecież życie w stadzie stwarzało większe poczucie bezpieczeństwa. Uspokajam więc, że jeżdżę we dwójkę: ja i Darek – mój najlepszy na świecie partner i planer wszystkich wycieczek. Wyjaśniam też, że do tego aby pojechać rowerem nawet w zamorską podróż wystarczy tylko ciekawość świata. Widząc zdziwienie i niedowierzanie rozmówców dodaję, że para rowerzystów to też grupa, a inspiracji dostarcza nam internet, książki innych podróżników oraz własna dociekliwość i determinacja w realizacji planów. Wystarczy raz spróbować, by poczuć głód coraz dłuższych wycieczek, czy wielodniowych wypraw w poszukiwaniu nowego. Jak na razie udało się odwiedzić kilka państw europejskich z obszaru basenu Morza Bałtyckiego. Aktualnie skupiamy się na polskich szlakach, a bardziej egzotyczne miejsca pozostawiamy innym odkrywcom 😉

Przekonaliśmy się o tym, że najprzyjemniejsze są podróże gdy trasy wytyczane są samodzielnie i kiedy to my decydujemy dokąd i w jakim terminie pojedziemy, Nie traktujemy naszych wyjazdów sportowo tylko jedziemy we własnym tempie, znajdując czas na podziwianie widoków, zatrzymywanie się w dowolnych miejscach gdy nas coś zachwyci lub chcemy zrobić przerwę. Rowerowa turystyka daje właśnie taką możliwość. Oprócz wolności podróżowania rowerem, którym praktycznie da się pojechać prawie wszędzie, mamy swobodę decydowania o długości etapów oraz o wyborze miejsc odpoczynku. W przypadku większej ilości uczestników już nie byłoby to takie łatwe. Dlatego kolejne wakacje zaplanowaliśmy znów na rowerach we dwójkę. W tym sezonie wakacyjnym głównym akcentem była druga część Green Velo czyli szlaku rowerowego wzdłuż wschodniej ściany Polski. Druga część, gdyż pierwszą od Janowa Podlaskiego do Kielc pokonaliśmy w ubiegłym roku.

Ta mapka pochodzi ze Squadrats.com gdzie świat podzielony jest na kwadraty – każdy o boku wielkości 1 mili (1,6 km). i jest efektem przejechania przez niecałe 10 tysięcy nowych kwadratów. Natomiast nasze pomiary w kilometrach pokazały łącznie prawie 1600 km, z czego samej trasy Green Velo było jakieś 1200 km bo reszta to dojazd z domu do wschodniej granicy i później powrót z Elbląga, gdzie GV ma swój początek lub koniec – zależy z której strony się jedzie. My wybraliśmy kierunek na północ bo startowaliśmy z centrum kraju, czyli nasz początek wypadał mniej więcej w połowie szlaku GV.

Planowanie drugiej części GV było oparte na naszym wyobrażeniu o tym szlaku po przejechania jego pierwszej części na południe w ubiegłym roku. Wiedzieliśmy już czego można się spodziewać na takiej dwutygodniowej wyprawie i że będzie to fascynująca przygoda. Przeznaczyliśmy podobny czas – dwa tygodnie i podzieliliśmy trasę na odcinki po około 100 km dziennie. Uznaliśmy to za rozsądny dystans dopasowanym do naszych możliwości. Podeszliśmy do tego wyjazdu z porównywalnym entuzjazmem i naładowani optymizmem ciesząc się na możliwość zobaczenia kolejnych ciekawych miejsc. Nawet wybraliśmy tę samą porę roku i znów ruszyliśmy w maju. Czuliśmy się także przygotowani kondycyjnie po wiosennym wypadzie rowerowym na Roztoczu.

Pomimo tego całego pozytywnego myślenia czujemy się jednak trochę rozczarowani północną częścią GV. Nasza subiektywna ocena niektórych fragmentów tras sprowadza się do jednego – duży minus za wytyczenie szlaku po niezbyt przystosowanych dla rowerów drogach. Po przeczytaniu relacji innych greenvelowców okazuje się, że nie jesteśmy odosobnieni w tej opinii. Wśród osób, które przejechały całe GV, pojawiały się głosy o tym że odcinek północny ich nie zachwycił i jest tam kilka miejsc do poprawy. GV powstała 10 lat temu i było sporo czasu na wprowadzenie korekt. Z drugiej strony rozumiemy, że wiele mogło się wydarzyć przez ten czas i część odcinków mogło zwyczajnie 'zarosnąć’ albo zmienić swoją nawierzchnię na nieprzejezdną. Ale puszczenie trasy po płytach betonowych przez 8 km było pomysłem od początku nietrafionym i bardzo komentowanym w środowisku rowerzystów, którzy doświadczyli tego nieprzyjemnego odcinka.

Dla nas sporym wyzwaniem były także fragmenty piaszczystymi polnymi lub leśnymi duktami. Niestety wąskie opony w naszych rowerach obciążonych dodatkowo sakwami, nie pozwalały na jazdę. Dlatego zdarzało się, że szukaliśmy alternatywnych szutrowych dróg albo po prostu pchaliśmy z mozołem rowery przez oceany piachu i potem wysypywaliśmy kilogramy piasku z butów. Może dzięki temu więcej zapamiętaliśmy z tej wyprawy? Może o taki koloryt chodziło pomysłodawcom trasy? Tego się nie dowiemy. Pewnie grubsze opony by pomogły, ale gdy przez miesiąc nie pada to żaden rower nie przejedzie przez piaskownice Podlasia. Na szutrze dało się już jechać choć wzbijały się tumany kurzu, a gdy trafiło się na „tarkę” to kurz schodził na plan dalszy bo mieliśmy inną atrakcję – turbo masaż całego ciała.

Rozumiem pomysłodawców tras rowerowych, którzy nie chcieli pewnie ze względów bezpieczeństwa puszczać rowerzystów po drogach asfaltowych gdzie jeżdżą samochody. Uważam jednak, że pomyłką w tej sytuacji jest wytyczanie szlaku polnymi piaszczystymi drogami, które dla rowerów w ogóle się nie nadają. Przynajmniej dla rowerów trekingowych, czy graveli nawet z szerokimi oponami. Może na tych odcinkach specjalnych silni i wysportowani kolarze na amortyzowanych mtb mieli by frajdę. Jednak długodystansowe trasy rowerowe z założenia są dla osób podróżujących z bagażami i na różnych rowerach. Zdecydowanie wolę jednak przemyślane szlaki, gdzie nikt nie wpuszcza rowerzysty w przysłowiowe maliny. To nie powinien być tor przeszkód, ale trasa dostosowana dla przeciętnego turysty, także dzieci, czy rowerzystów jadących czysto rekreacyjnie. Dlatego podobają mi się szlaki poprowadzone tylko drogami przeznaczonymi dla rowerów, gdzie nie jeżdżą ciągniki, ciężarówki z drewnem, czy inny ciężki sprzęt rolniczy. Druga opcja to wytyczenie trasy lokalnymi drogami z dobrą nawierzchnią i małym ruchem albo istniejącymi drogami dla rowerów gdzie nie jest dopuszczony ruch innych pojazdów. Jeśli chcę jechać w nieznane i co jakiś czas napotykać różne przeszkody czy utrudnienia, to nie mogę mieć do nikogo żalu, bo to jest wtedy mój wybór. Ale gdy jest wytyczona trasa, oznakowana na całej długości, z tablicami informacyjnymi, punktami odpoczynkowymi i do tego szumnie rozreklamowana jako trasa rowerowa, to sorry ale poprzeczka poszła w górę i oczekiwania rosną. Nie piszę tego aby zniechęcić kogokolwiek, ale aby dokonywać świadomych wyborów i nie porywać się z motyką na słońce.

Jak to na Podlasiu – szuter i kamienie (jeszcze da się lubić)
albo piach (gorzej gdy jest sucho)

bywa i tak, że trzęsie na drodze utwardzonej trelinką

’wspaniały’ długi odcinek po płytach betonowych na wale przy zatoce

Po tej sporej łyżce dziegciu, która ma nadać prawdziwego smaku przesłodzonym zdjęciom folderów promocyjnych tras rowerowych, mogę ze spokojem relacjonować dalej. Obiecuję, że nie będzie już nic więcej o nawierzchni i niedogodnościach północnego GV. Możecie spokojnie przewijać dalej – teraz już tylko dużo miodu i wspaniałości krajobrazu.


Nasza podróż rozpoczyna się spod domu i pierwszego dnia jedziemy przez okolice Sokołowa Podlaskiego w kierunku wschodniej granicy gdzie dołączymy do trasy szlaku rowerowego Green Velo. Jest dosyć ciepły dzień więc zatrzymujemy się po drodze kilka razy w cieniu drzew i na dłuższy odpoczynek nad rzeką Liwiec. Trasa w większości prowadzi w słońcu bo w tej cześci ziemi mazowieckiej lasów zbyt dużo nie ma. POdziwiamy kwitnące łąki, łany niedojrzałych zbóż. Pięknie prezentuje się zielony o tej porze roku jęczmień falujący na wietrze.


Zanim opuściliśmy Nizinę Mazowiecką mieliśmy niecodzienne spotkanie przy szosie w Wyszkowie. Odpoczywaliśmy na placu przy kościele podziwiając jego architekturę gdy zatrzymał się tuż blisko nas samochód terenowy i przez otwarte okno usłyszeliśmy pytanie czy w czymś nam pomóc. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że pytanie było zadane po angielsku. Trochę nas zamurowało, więc pytający w obawie, że nie zrozumieliśmy ponowił pytanie tym razem w jakim języku mówimy. Gdy wreszcie doszliśmy do porozumienia, że wszyscy doskonale władamy polskim roześmialiśmy się wszyscy z ulgą. Uprzejmy kierowca terenówki okazał się być bardzo zaintrygowany naszymi rowerami z sakwami i pomyślał w pierwszej chwili, że jesteśmy zagranicznymi turystami. Opowiedzieliśmy o naszych planach przejechania Green Velo na rowerach, a potem rozsypał się worek pytań o sprzęt i ekwipunek. Nasz rozmówca chłonął wszystkie informacje, robił notatki i był wyraźnie podekscytowany tym spotkaniem. My zaś mieliśmy okazję podzielić się naszym doświadczeniem i podpowiedzieć co się do tej pory sprawdziło podczas dotychczasowych wypraw. Wciąż szukamy nowych rozwiązań, testujemy różne modele i marki budując naszą bazę wiedzy jak spakować się na lekko ale mieć wszystko co potrzebne. To jest jak szukanie świętego Graala w wyposażeniu. A przy okazji jeden z ciekawszych tematów każdej wycieczki w teren. Można o tym gadać w nieskończoność, więc na koniec spotkania wymieniamy się z naszym miłym rozmówcą kontaktami i żegnamy się ruszając w dalszą drogę. Zresztą rozmowę przerywa telefon zniecierpliwionej żony, która pewnie nie mogła doczekać się męża, a za chwilę przyjechały dzieci: syn z którym tata jeździł już fragmentem GV oraz córka. Oboje oczywiście na rowerach. Czyli rowerowa pasja zaszczepiona w rodzinie.

Rozbity Kamień
gdzieś przed Sokołowem Podlaskim
Pierwszy nocleg w namiocie 🏕️ w lesie za Sokołowem Podlaskim
Często korzystamy z placów zabaw w celach odpoczynkowych ale dziwnym trafem nie widzieliśmy tam nigdy bawiących się dzieci. Początkowo sądziłam, że może dlatego, że zwykle nasze krótkie wycieczki były w weekendy, gdy dzieci nie chodzą do szkoły, albo są wakacje. W wielu wsiach place zabaw są usytuowane obok wiejskich świetlic, przy szkołach lub przedszkolach. Czasami są też w sąsiedztwie innych budynków takich jak ochotnicze straże pożarne. Nie zdarzyło się nam także zobaczyć ćwiczących na plenerowych siłowniach, które często towarzyszą takim miejscom rekreacji. Jeździmy ostatnio sporo rowerami po Polsce i wypatrujemy takich miejsc bo są świetnym punktem na przerwy tam gdzie nie ma np. stacji benzynowych czy sklepów. Zdarza się, że ktoś siedzi w wiacie, albo na ławkach w parkach, ale place zabaw na wsiach są spokojne i nie zdarzyło się abyśmy jedli czy odpoczywali w towarzystwie. Poza tym tego typu miejsca rekreacyjne sż zadbane i czyste. Nie ma tam porzuconych butelek, niedopałków papierosów, czy pustych opakowań po czipsach, co jest regułą w prawie każdej wiacie. Polecamy więc korzystanie podczas wycieczek rowerowych z placów zabaw dla dzieci. Oprócz miejsca do przygotowania posiłku, można też skorzystać z hamaka, czy posiedzieć na ławeczce.
Bardzo dobra miejscówka do przygotowania śniadania 🧇

Zaczynamy wtapiać się w przyrodę i cieszyć się wszystkim co nas otacza. Uwielbiam to uczucie gdy zostawiam to co nie jest mi potrzebne i czuję tę lekkość w głowie. Teraz jesteśmy tylko na szlaku i liczy się tylko to co widzimy przed sobą. I jeszcze do tego nocujemy w namiocie 🏕️ rozstawianym każdego wieczoru w innym miejscu. Pierwsza noc była w lesie i odwiedził nas koziołek, który wyraźnie chciał się przywitać ale w końcu sobie poszedł nie znajdując klucza do rozmowy z nami. Tak to już jest z tymi koziołkami 🦌 – przychodzą w nocy i próbują odstraszyć intruza z jego terytorium głośnymi szczeknięciami. Zachowując spokój i ciszę czekamy cierpliwe aż sobie pójdzie i można dalej spać 😴 .

W ubiegłym roku zaczęliśmy GreenVelo w Janowie Podlaskim, teraz dołączenie do szlaku zaplanowaliśmy po przedostaniu się przez Bug. Nie chcieliśmy ryzykować przeprawy promem przez rzekę nie będąc pewnym czy jest czynny, dlatego wybraliśmy opcję mostu drogą krajową 62. Na szczęście zaraz za mostem zjechaliśmy z głównej drogi w szutrówkę wzdłuż Bugu, gdzie prowadzi szlak BRT (Bug Rajem dla Turysty), który zaprowadził nas do Drohiczyna. Przed miasteczkiem z wieży widokowej tuż przy ścieżce rowerowej widać górę zamkową z okazałym klasztorem i panoramę okolicy. Na rynku natomiast można podziwiać architekturę kilku kościołów i cerkwi. Atmosfera jak to w małym miasteczku raczej senna i spokojna, ale na lody można się zatrzymać.

Gdy dołączyliśmy do znaków Green Velo od razu jakby więcej zwierząt się pojawiło, bo najpierw para żurawi w oddali, a na skrzyżowaniu dróg czekał ciekawy 🐰 zając i usłyszeliśmy charakterystyczne dźwięki wydawane przez dudka. Uznaliśmy te powitania za bardzo dobry znak dla naszej wyprawy na Podlasie.

Jest też zdecydowanie więcej szutru, a przynajmniej tak prowadzi szlak rowerowy. Obserwujemy po drodze coraz więcej odmiennych miejsc kultu religijnego. Oprócz cerkwi są też ozdobne studnie służące do nabierania wody o działaniu uznawanym za uzdrawiające. Ta ozdobna w malowidła jest tuż przy górze Grabarki.

Mamy jeszcze jedną dłuższą przerwę odpoczynkowo-obiadową w parku tuż przy stacji kolejowej i wieży ciśnień Nurzec-Stacja. Nad zalewem Nurzec w Repczycach, gdzie był w miarę znośny choć jeszcze nieczynny kamping oraz MOR mieliśmy przyjemne miejsce na namiot. Co prawda wieczorem takie miejsca lubią się zapełniać lokalną młodzieżą, lecz tym razem hałasy nie trwały zbyt długo.


Trzeciego dnia jedziemy przez Hajnówkę i następnie brzegiem Puszczy Białowieskiej. Długa trasa przed nami zatem zaczynamy od dostatecznego uzupełnienia zapasów. Szczególnie ważne aby mieć wystarczającą ilość wody. Ta z jeziora nadawała się jedynie do mycia nóg, a do picia woleliśmy jednak mieć lepszej jakości.

Przeczytałam, że we wsi o nazwie Dobrowoda jest kolejna na trasie studnia z uzdrawiającą wodą. Będąc zatem we wsi pytamy jadącą z naprzeciwka na rowerze kobietę jak trafić do tej studni. Okazało się, że wystarczy odbić kawałek ze szlaku i za ostatnim domem pojechać ścieżką w las. Murowana studnia była dobrze utrzymana i ozdobiona jak wszystkie inne, które już widzieliśmy. Wewnątrz był komplet do nabierania wody: oprócz wiadra, także lejki i kubeczki do nalewania w swoje naczynia.

Niewiele zastanawiając się wyciągam całe wiadro wody. Darek najpierw testuje kilka łyków wody. Jest rzeczywiście bardzo dobra, a do tego zimna i nie miała żadnego posmaku. Napełniliśmy nią wszystkie bidony i wzięliśmy jeszcze zapas w butelkę. Nigdy nie wiadomo gdzie będzie kolejne miejsce z dobrą wodą do picia.

Trasa do Hajnówki biegnie przyjemnym szlakiem przez las, a potem ddr przy szosie. Za Hajnówka znowu skręcamy w szutrówkę przez las i po 4 km osiągamy drogowskaz na Krynoczkę gdzie jest kolejna na naszej trasie studzienka i drewniana cerkiew.

W Hajnówce specjalnie poszukaliśmy cukierni żeby zaopatrzyć się w regionalnego sękacza i jedziemy do Puszczy Białowieskiej na spotkanie z żubrem. Jest tylko taki na wyrzeźbiony ale to nam wystarcza, bo spotkanie oko w oko z dziką zwierzyną raczej nam nie grozi. Jedne co nam będzie towarzyszyć to komary, które uaktywniły się szczególnie przed deszczem. Po przelotnym deszczu, który złapał nas w lesie gdzie akurat nie było żadnej wiaty, znów wyszło słońce i zrobiło się ciepło. Dojechaliśmy wtedy do wsi Budy gdzie można było w skansenie podziwiać zgromadzone tutaj stare sprzęty używane kiedyś na wsi i chałupy kryte strzechą.

Im bardziej zagłębiamy się w obszar Puszczy Białowieskiej tym więcej widzimy olbrzymich dębów królewskich, które swoimi rozmiarami budzą zachwyt.

Nad jeziorem Siemianowiskim ośrodek rekreacyjny o tej porze roku jest pusty i cichy. Wszystkie wiaty są więc do naszej dyspozycji. Towarzyszy nam tylko pliszka siwa spacerująca bez obawy.

Posileni możemy poszukać teraz jakiegoś spokojnego miejsca na nocleg. Najprzyjemniej byłoby gdzieś w lesie gdzie nie będzie komarów oraz innych niemiłych stworzeń, które by hałasowały i przeszkadzały spać. Znajdujemy takie miejsce w sosnowym lesie na skraju młodnika. Wieczór umilają nam ptaki, które jeszcze nadawały koncert. Najpierw zaczęły kukułki na dwa głosy, potem włączyły się kosy i inne śpiewające. Od czasu do czasu słychać było smętne nawoływanie, które według aplikacji ornitologicznej, której używaliśmy do rozpoznawania głosów ptaków sugerowało czarnego dzięcioła. Gdy zrobiło się nieco ciemnej zakończyły się śpiewy i zawodzenia i wtedy z ciszy próbował nas wybudzić puszczyk. My jednak właśnie zawinięci w śpiwory zaczynaliśmy już zasypiać. Sen jednak nie trwał długo, a przynajmniej tak się nam wydawało, gdy rozległ się w pobliżu jakiś terkoczący przypominający jakiś alarm odgłos. Tak przynajmniej pomyślał o tym dźwięku Darek, sądząc że to jakiś system zabezpieczający młodnik. Gdy jednak nagrałam ten dziwny dźwięk okazało się, że to długie i monotonne tokowanie lelka. To nocny ptak, który w maju rozpoczyna swoje śpiewy godowe. Siedzi na ziemi lub w wzdłuż gałęzi drzewa, a poprzez swoje upierzenie jest trudny do zauważenia. Natomiast o jego obecności można się dowiedzieć właśnie po tym charakterystycznym dźwięku. Pomiędzy trwającymi długie minuty terkotaniu jak silnik robi przerwy na trzepotanie skrzydłami. Ponieważ nie słyszeliśmy wcześniej lelka dostarczył on nam nowych doznań. Zwłaszcza, że to wszystko działo się w środku lasu nocą.

Kolejny dzień rozpoczynamy od poszukiwania sklepu gdzie będziemy mogli uzupełnić nasze zapasy oraz wodę. Nawigacja pokazuje najbliższy sklep w pobliskiej wsi. Jedziemy tam ale na miejscu okazuje się, że oprócz opuszczonego budynku z wyblakłym napisem „Art. spożywcze” nie ma tam nic co przypominałoby jakiś sklep. Mały kościół na końcu wsi jest ogrodzony a furtka zamknięta na kłódkę, Nie pozostaje nic innego jak jechać dalej. W kolejne wsi też nie ma żadnego sklepu. Dopiero w Michałowie jest nie tylko sklep ale także MOR więc udaje się nam zjeść śniadanie. Po drodze mijamy dwie inne pary na rowerach. Jadą z naprzeciwka więc tylko się pozdrawiamy.

Wzmocnieni mocną kawą z deserem możemy spokojnie obejrzeć cały Supraśl. Zaczynamy od rynku, potem mijamy zabytkowe domy przy głównej ulicy i kierujemy się do zadbanego parku zażyć inhalacji by na koniec rzucić okiem na okazały budynek klasztoru.

Szlak dalej prowadzi w kierunku Białegostoku, ale omija go więc do samego miasta nie wjeżdżamy tylko jedziemy ścieżkami rowerowymi przy obwodnicy i centrach handlowych. Za miastem też jechaliśmy bardzo długo wzdłuż autostrady. A zaczęło się od tego, że nie byliśmy zbyt czujni i zwyczajnie zignorowaliśmy pierwszą tablicę informującą o zmianie przebiegu szlaku. Kosztowało nas to zawrócenie z zapowiadającego się na malowniczy fragmenttu w okolicy rzeki Narew gdzie natknęliśmy się na kolejną tablicę z informacją, że droga została zamknięta z powodu zniszczenia mostu. Mamy nadzieję, że ktoś odbuduje zarwany most i będzie można jechać malowniczą drogą przez rozlewisko Narwi zamiast wzdłuż autostrady.

Do Tykocina dojechaliśmy ledwo przed zachodem słońca, więc zwiedzanie zostawiliśmy sobie na następny dzień. Za to wykorzystaliśmy możliwość noclegu pod dachem robiąc pranie, skorzystaliśmy z sauny w celu… wysuszenia ubrań, wzięliśmy prysznic i poszliśmy spać w wygodnych łóżkach.

Rano czekał na nas dżem z wiśni zrobiony przez gospodynię ’Przystanku w Tykocinie’ i piękne słońce. Zebraliśmy się szybko żeby nie tracić czasu. Po wczorajszej przygodzie z mostem uznaliśmy, że lepiej wyjechać wcześnie bo nigdy nie wiadomo co się może wydarzyć po drodze i jakie czekają na nas niespodzianki. Trochę mi było żal wyjeżdżać tak pośpiechu z tego pięknego miasteczka więc obiecaliśmy sobie, że wrócimy tu kiedyś na dłużej. Dziś tylko zatrzymaliśmy się na chwilę na dużym rynku.

Za Tykocinem kierujemy się najpierw na zachód do mostu przez Narew, zanim jednak dotrzemy tam mieliśmy kolejną nieplanowaną przygodę, tym razem sprzętową. Po zjechaniu na szutrową polną drogę początkowo nie zwracam uwagi na dodatkowe dźwięki jakie zaczyna wydawać mój rower. Jednak niepokojące odgłosy w końcu zmuszają mnie do zatrzymania się i oględzin roweru. Okazuje się, że do krawędzi paska napędu zaczęła dotykać główka śruby mocującej bagażnik. Śruba poluzowała się i wykręciła i teraz mocno wystaje blokując pasek. Niestety aby ją dokręcić potrzebne są długie i wąskie szczypce. Nie pozostaje nic innego jak wrócić prowadząc rower do najbliższego gospodarstwa z nadzieją, że ktoś będzie miał stosowne narzędzie. Jakieś 500 metrów dalej jest dom i okazuje się, że młody chłopak, który akurat jest w domu i ma w pełni wyposażony warsztat. Jesteśmy mocno zaskoczeni, ale on tłumaczy, że jak się mieszka na wsi to trzeba mieć wszystko od dużych kluczy do wielkich kół traktora po małe szczypce pasujące do małych śrubek. Po naprawie oddajemy uczynnemu gospodarzowi szczypce, zabezpieczamy jeszcze taśmą izolacyjną śrubę na wypadek gdyby znów się chciała odkręcić i jedziemy dalej. Darek dodaje do listy obowiązkowych narzędzi do zabrania wąskie szczypce.

Za Narwią wkraczamy na tereny Biebrzańskiego Parku Narodowego. Jedziemy Carską Drogą podziwiając las grądowy mają cały czas świadomość, że po drodze będą dwa MOR-y. Na pierwszym próbujemy obserwować roztaczającą się panoramę na bagna. Rezygnujemy jednak szybko z przejścia kładką bo wokół jest tyle owadów, że najlepszym wyborem jest pospieszne wycofanie się. Podczas jazdy rowerem komary, muchy i inne fruwające stworzenia nie były tak dokuczliwe. Zapominamy na chwilę o ich istnieniu i decydujemy się na przystanek na kolejnym miejscu odpoczynkowym. Tutaj też jednak nie możemy zostać tak długo jak byśmy chcieli. Rozpylany roztwór z olejkami eterycznymi mający odstraszać komary jest skuteczny na bardzo krótko.

Przed Goniądzem zauważam tablicę informacyjną o ścieżce prowadzącej do Fortu IV Twierdzy Osowiec. Ścieżka okazała się piaszczystą drogą nie przejezdną dla rowerów. Jadąca samochodem kobieta kieruje nas na drogę w lewo i informuje że dojedziemy nią do pozostałości fortu. Faktycznie boczna droga w lesie była bardziej dostosowana i dało się dojechać do jakichś ruin. Dalej jednak nie próbowaliśmy się przebijać bo i tak sporo zboczyliśmy ze szlaku, a i tak niewiele można było zobaczyć.

W Goniądzu jest platforma widokowa oraz mural tematyczny i są to jedyne atrakcje, bo samo miasteczko nie zachwyca niczym szczególnym. Na rynku pozbawionym drzew stoi tylko kolumna, więc się nie zatrzymujemy.

Za to w dalszej części szlaku kuszą miejsca noclegowe w domkach tuż nad rzeką z możliwością popływania kajakiem. Niestety mamy jeszcze kawałek do przejechania dzisiaj zatem tylko możemy popatrzeć na rozległe łąki, bociany i rozlewisko Narwi.

Potem czekała nas prawdziwa uczta dla oczu gdy trasa wiodła wzdłuż Biebrzy. Jedyną niedogodnością była tylko słaba nawierzchnia szutrowej drogi, po której jeździły samochody. Rekordzistę widać było już z daleka po tumanie kurzu.

Biebrza doprowadza nas do Kanału Augustowskiego, gdzie znajduje się śluza, jedna z wielu na tym szlaku wodnym. Pierwsza, którą widzimy jest w gmnie Sztabin.

Gdy zobaczyliśmy tablicę oferującą nocleg dla rowerzystów uznaliśmy, że pora aby rozejrzeć się za jakimś spokojnym miejscem na rozbicie namiotu. Wieczorem w lesie szybko robi się chłodno i zaczynają atakować komary. Szukanie dogodnej polanki też zajmuje trochę czasu więc gdy tylko pojawia się większy las sosnowy (sosny lubią rosnąć na piaskach więc zazwyczaj jest tam sucho i teoretycznie mniej komarów) rozpoczynamy poszukiwania.

Wieczorne i poranne manewry związane z noclegiem w lesie, nawet sosnowym musiały odbyć się bardzo sprawnie, gdyż wszędobylskie owady chciały nas koniecznie zjeść żywcem. Dlatego szybko przemieściliśmy w rejon gdzie będziemy mogli bez oganiania się i drapania po ugryzieniach zjeść śniadanie. Pierwszą wiatę zobaczyliśmy nad jeziorem Sajno.

Jedziemy teraz przez pojezierze Augustowskie. Trasa wiedzie głównie lasami po szutrowych drogach. W Czarnym Brodzie znów zrobiło się malowniczo bo szlak prowadził blisko kanału Augustowskiego.

W Mikaszówce zatrzymuje nas na chwilę miejsce na terenie otaczającym kościół, gdzie została umieszczona instalacja metaloplastyka upamiętniająca ofiary obławy augustowskiej z lipca 1945 r.

Teraz będziemy jechać przez Puszczę Augustowską przypominając sobie nazwy wsi i miejsc gdzie już dano temu byliśmy: jeziora Płaskie i Brożany, w których pływaliśmy w fazie nauki pływania open water, Giby, Wysoki Most, Czarna Hańcza i kilka innych.

Szlak EV doprowadził nas do Wigierskiego Parku Narodowego i następnie do Suwałk:

Za Suwałakmi Darek wypatrzył na mapie dwa punkty MOR, które potencjalnie nadawałyby się do tego aby w ich pobliżu rozbić namiot. Pierwszy w Szurpiłach był na skrzyżowaniu i taki zbyt na widoku, a poza tym dawno nikt go nie sprzątał bo był wypełniony po brzegi śmietnik. Nie było jeszcze tak późno więc pojechaliśmy dalej.

Teren Suwalskiego Parku Krajobrazowego zrobił się faktycznie mocno krajobrazowy, bo nieco pofałdowany z kilkoma mocniejszymi podjazdami. Droga zrobiła się bardziej kręta i za każdym zakrętem było coś nowego. Nie nudziliśmy się na tym ostatnim odcinku dzisiejszego wieczoru. W końcu gdy dojechaliśmy do kolejnego MOR-u stwierdziliśmy, że jest to jedyne płaskie miejsce i będziemy musili tu zostać na noc, tym bardziej, że zaczynało się chmurzyć. MOR sąsiadował z ogrodzonym terenem głazowiska, więc nie mogliśmy rozłożyć tam namiotu. Wykorzystaliśmy więc wiatę, zwłaszcza, że zanosiło się na deszcz. Nasz namiot ma stelaż zatem poradziliśmy sobie bez linek naciągających.

Zaczęliśmy dzień od solidnego śniadania. Okazało się, że przed nami jeszcze spory fragment z podjazdami więc dobrze, że zadbaliśmy o węglowodany i białko. Podziwiam jeszcze rezerwatowe porosty i głazy i zbieramy się z tego miejsca, które posłużyło nam za solidne schronienie przed wczorajszym deszczem.

W Wiżajnach przy parkingu drogowskaz prowadzi nas nad brzeg jeziora Stara Hańcza gdzie z tablicy informacyjnej dowiadujemy się, że był tu kiedyś dwór. Niestety zostały do dzisiaj tylko schody. Ale miejsce jest atrakcją turystyczną i miejscem rekreacyjnym więc chwilę tu pobyliśmy.

Krajobrazową trasą docieramy do miejsca gdzie zbiegają się granice Polski z Litwą i Białorusią zaznaczonego symbolicznie trójkątną wiatą. Na dużym parkingu jest kilka samochodów, z których wysiadają ludzie i spacerują w kierunku tego miejsca. Nam wystarcza fotka przy znaku GV z napisem Podlaskie i kilometrami do Elbląga.

To teraz kręcimy w kierunku do Węgorzewa, zatrzymując się w Stańczykach. Do mostów kolejowych w Stańczykach trzeba kawałek odbić ze szlaku i wjechać pod górę jeśli chce się je zobaczyć z bliska. Niewątpliwie robią wrażenie i taki zresztą był cel tej budowli z początku XIX wieku jak i całej linii kolejowej Gołdap – Żytkiejny – Gąbin w rejonie Puszczy Rominckiej. Mosty są najwyższe w Polsce, mają podwójną konstrukcją ważną ze względów strategicznych tamtych czasów i swoim wyglądem nawiązują do rzymskich akweduktów. Szkoda tylko, że prowadzą do nikąd. Dobrze chociaż, że są w dobrym stanie i służą jako atrakcja turystyczna.

Teraz będą same szutry aż do Gołdapi. Szlak kluczy polami, miejsca są niewątpliwie widokowe ale z sakwami jednak jedzie się momentami ciężko.

Dłuższy postój w Gołdapi jest okazją nie tylko do odpoczynku ale i do zakupów. Darek odwiedza kolejne serwisy i sklepy narzędziowe poszukując odpowiednich szczypiec, którymi będzie dokręcał wszystkie możliwe śruby w rowerze gdy nie d a się tego zrobić metodą tradycyjną. Ostatnia przygoda pokazała, że do naszych rowerów gdzie zastosowano bardzo dużo różnych typów śrub potrzebny jest nie tylko zwykły płaski, czy krzyżakowy oraz gwiazdkowy śrubokręt trzeba mieć jeszcze dodatkowe narzędzia. W tym czasie gdy Darek zajmuje się technicznym przeglądem rowerów, ja uzupełniam nasze zapasy spożywcze i drogeryjne.

Reszta dnia upływa nam na miłym kręceniu bardzo wygodną drogą dla rowerów. Najpierw asfaltową, a dalej szutrową. Ten odcinek został wytyczony na nasypie dawnej linii kolejowej i nie jest dostępny w większości dla innych pojazdów, więc nawierzchnia jest wręcz wyjątkowo wygodna. Żaden grawel nie zawiódłby się na drobnym szuterku. My wreszcie możemy też pokręcić tempo bo jest na prawdę spoko. Do tego wieczór był pogodny i trasa prowadziła z dala od ruchu samochodów. Upajamy się ciszą i spokojem tego miejsca.

Końcówka dnia zastaje nas na jednym z z zadbanych MOR-ów. Jest duża wiata, stojaki rowerowe oraz miejsce na rozbicie namiotu. Jesteśmy co prawda blisko jakichś zabudowań, ale jest już późno i nikt nie kręci się po okolicy. Przejeżdża tylko jeden rower, który zatrzymał się przy wiacie ale zaraz odjechał. W nocy było bardzo cicho i nic nas nie obudziło. Oby więcej takich fajnych noclegów nam się trafiło.

Tego dnia żegnamy się z szutrem, który doprowadza nas do Węgorzewa. To był jeden z przyjemniejszych fragmentów. Dalej jedziemy asfaltowymi DDR wzdłuż drogi. Zaczęło padać więc musimy trochę bardzie się ubrać. Przy okazji nasze skurzone sakwy i rowerowy mają okazję się porządnie wyprysznicować. W Bartoszycach mamy gdzie się schować i przeczekać deszcz. Gdy zaczyna mniej padać ruszamy na spotkanie kolejnych czekających na nas gotyckich kościołów i zamków. I nie są to jakieś ruiny ale bardzo dobrze zachowane architektoniczne obiekty zabytkowe.

Sporym zaskoczeniem był dla nas stojący na uboczu wsi Barciany zamek w bardzo dobrym stanie, ale wyraźnie pozostawiony sam sobie, bez tablicy informacyjnej i jakiegokolwiek drogowskazu. O jego istnieniu wiedzieliśmy tylko z mapy gdzie został oznaczony jako zamek krzyżacki w Barcianach.

Sporą część dzisiejszego dnia zajmuje nam podziwianie w każdej kolejnej mijanej wsi bardzo starego kościoła zbudowanego według tego samego stylu, a może nawet wykonanego przez tego samego budowniczego, tak są do siebie podobne. Do współczesnych czasów pozostało tutaj sporo takich samych, albo przynajmniej podobnych kościołów i innych zabudowań z czerwonej cegły. Wszystkie są w lepszym lub gorszym stanie, ale przetrwały do dzisiaj. Patrząc na nie od razu wiadomo, że były solidnie budowane. To symbole historii tych ziem gdy znajdowały się one pod panowaniem zakonu krzyżackiego, ale także późniejszego okresu zaboru pruskiego. Wyraźnie te czasy odcisnęły swoje piętno w architekturze i nazwach wsi oraz miejscowości.

Malowniczą drogą dojechaliśmy do Bartoszyc, gdzie zrobiliśmy sobie kolejną dłuższą przerwę odpoczynkową. Lubię takie nieduże miasteczka, z rynkiem i kilkoma starymi domami. Zwykle panuje senna atmosfera, a my przecież jesteśmy na wakacjach i też nam się nigdzie nie spieszy. Siadamy na ławce w parku, jemy lody i rozglądamy się ciekawie dookoła. To są te najprzyjemniejsze chwile naszych wypraw.

Później nastąpił fragment trasy, który nie należał do miłych w odczuciach jazdy rowerem. Długo zastanawialiśmy się co nam chciał pokazać autor wytyczający szlak rowerowy po drodze ułożonej z nierównych płyt betonowych i trelinki. Każdy użytkownik roweru wie jak potrafi być dokuczliwa jazda po takiej drodze. Ale mamy to już za sobą i pozostaje jedynie prośba aby nie planować takich odcinków dla rowerowych wypraw. Próbujemy znaleźć jakieś inne znaczenie dla tej cześci trasy. Na początku jest dom wielkości niedużego pałacu, dość zadbany i należący do zamożnych właścicieli. Na końcu zaś będą widoczne w oddali ruiny jakiegoś innego dużego domu, który nie jest już nawet ogrodzony i czasy swoje świetności stracił raczej dość dawno. Po środku są nieużytki, pola i jakieś tereny podmokłe, z kwitnącymi krzakami przy samym skraju betonki, więc nie ma nawet praktycznie żadnego pobocza. Gdy wreszcie po kilku km płyty się kończą, zaczyna się polna droga.

Na koniec dzisiejszego dnia czekała na nas bardzo fajna niespodzianka. Mieliśmy zarezerwowany nocleg w Pałacu Galiny. Nie spodziewaliśmy się, że to takie ciekawe i ładnie utrzymane gospodarstwo, gdzie nie tylko był pałac ale także stajnie oraz pokoje hotelowe i restauracja. Spędziliśmy tam krótki czas, bo tylko wieczór i poranek, ale to był na prawdę wyjątkowy czas.

Skoro konie mają tutaj stajnie to i nasze rowerki też będą nocować z nami. Pokój jest na tyle duży, że i one się zmieszczą. Po kolacji wzięliśmy mapkę i poszliśmy na spacer po okolicy.

Żegnamy gościnny folwark Galiny, w którym zostalibyśmy na dłużej gdyby nie plan naszej marszruty. Czeka nas kolejny długi etap z przerwą w Lidzbarku Warmińskim i może jeszcze kilkoma krótkimi postojami. Trasa poprowadzona w dużej mierze szutrami różnej jakości dała nam dziś popalić. Dzień jest dosyć upalny, więc szukamy cienia gdzie można chwilę odpocząć.

Za Lidzbarkiem Warmińskim na mapie jest zaznaczony odcinek niebieskiej ścieżki rowerowej więc wypatruję jej z ciekawością. Nie jest to zbyt długi odcinek choć stanowi niewątpliwie atrakcję. Czy świeci po zmroku tego nie wiemy, ale tak jest oznakowana, więc pozostaje nam wierzy, że tak jest w rzeczywistości.

Potem niestety znów czekają na nas szutry. Najgorsze są te z podjazdami bo z naszymi sakwami nie jest wcale tak łatwo podjechać. Ciśniemy więc ile się da. Pot leje się po czole i plecach więc każdy sklep z wodą i lodami jest dobrą okazją do przerwy odpoczynkowej.

Dziś jeszcze czekają nas dwie atrakcje. Pierwsza to odcinek specjalny, czyli kilka kilometrów drogą, która drogą asfaltową przestała już być bardzo dawno. Miała tyle dziur i wyrw, że koło w rowerze Darka się odkręciło – śruby odkręciły się na wybojach i nierównościach podczas zjazdu. Dobrze, że w porę się zatrzymał i miał odpowiedni klucz.

Póżniej musieliśmy doginać żeby zdążyć schować się gdzieś przed burzą. W jednej z wiosek po drodze dowiedzieliśmy się w sklepie, że za 4 km będzie wiata. Chwilę się zastanawialiśmy czy damy radę tam dojechać, ale ponieważ była piękna droga asfaltowa to rozpędziliśmy się ale deszcze był jednak szybszy od nas. Pomimo założenia pelerynek przeciwdeszczowych postanowiliśmy jednak przeczekać największą ulewę pod zadaszonym przystankiem autobusowym, który pojawił się w samą porę. Reszta dnia to już tylko znalezienie kolejnej wiaty i suszenie mokrych ubrań.

Kierujemy się wyraźnie na północ mijając Braniewo gdzie na chwilę zatrzymujemy się w cukierni na kawę i drobne zakupy. To samo zrobił starszy rowerzysta z sakwami więc nie byliśmy jedynymi gośćmi w cukierni. Wody Zalewu Wiślanego osiągamy na wysokości Nowej Pasłęki. Tutaj szlak prowadzi znów po płytach betonowych pośród rozległych łąk. Wieje wiatr i nie ma po drodze ani skrawka cienia. Na szczęście nasze rowery jakoś dają radę i tylko kilka razy Darek dokręca kolejne śruby tym razem przy kierownicy.

We Fromborku czekał na nas spory podjazd tuż przy samej katedrze i pomniku Kopernika, a za miastem droga znów się pięła. Tam minęliśmy inną parę na rowerach z bagażami. Trochę się tasowaliśmy jadąc podobnym tempem, wreszcie znów się spotkaliśmy w przybrzeżnym barze za Tolkmickiem.

Dobrze, że jest jeszcze mocno przed sezonem i takie miejsca są ciche i puste. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić co by się tutaj działo gdyby to były wakacje.

Wreszcie zbliżamy się do Elbląga, do którego wjazd prowadzi przez tereny rekreacyjne. Rozległe parki z dużą ilością infrastruktury dla dzieci. Nas jednak interesuje dotarcie na kemping, który Darek wypatrzył na mapie. Znajdujemy go niedaleko sklepu spożywczego gdzie robimy ostatnie tego dnia zakupy spożywcze.

Kamping jest głównie przeznaczony dla camperów. Słychać wszędzie rozmowy po niemiecku. Ucieszyliśmy się więc, że na niewielkim miejscu tuż przy wjeździe stoją już dwa namioty, a obok turyści z rowerami. Witam się głośnym „Cześć !” i jeszcze jakimś pytaniem po polsku, ale w odpowiedzi słyszę „Hi”. Okazało się, że para rowerzystów, która właśnie rozstawiała namiot, to Nowozelandczycy podróżujący po świecie na rowerach, natomiast drugi namiot (zresztą taki sam model jak nasz) należy do starszego Francuza, który jedzie z Niemiec na Litwę, a następnie ma zamiar przedostać się promem do Norwegii i pojechać w kierunku Nord Cap. Czyli trafiliśmy na międzynarodowe towarzystwo.

Pomimo tylko grzecznościowego 'small talk’ spotkanie wywarło na nas wrażenie choćby tym, co zaobserwowaliśmy. Zawsze to możliwość konfrontacji z ludźmi z innych regionów świata ale robiących to samo co my. Wymieniliśmy się informacjami o planach wyprawy rowerowej, ile czasu na to przeznaczają. Potem zaczęliśmy oglądać sprzęt. Zapytałam o patent z kablem wystającym z mostka przy kierownicy. Okazało się, że znajduje się tam wejście ze złączem USB. Używali bowiem do nawigacji smartwatcha, którego ładownie odbywa się podczas jazdy przez prądnicę w przednim kole. Bardzo sprytne rozwiązanie. Darkowi zaś podobał si sposób zabezpieczania sakw, których nie zdejmowali na noc z rowerów bo wszystko było przymocowane długą linką. Podczas dokładniejszego oglądania rowerów okazało się, że wszyscy mamy zamiast łańcucha paski karbonowe, co bardzo się z kolei podobało Nowozelandczykowi. Tylko, że ich paski były jakby odrobinę szersze. Mieli też podobnie jak my skórzane siodła Brooksa. Jednym słowem solidne rowery. Para nomadów z Nowej Zelandii ma rowery z grubszymi oponami od naszych, jeździ w zwykłych sandałach, śpi w namiocie na dziko w lesie. Kobieta na rower zakłada spodenki rowerowe, ale po wykąpaniu się przebrała się w długą spódnicę z lnu. Bardzo mi się spodobał ten pomysł, choć sądzę że to wynikało bardziej z tego, że poświęcali czas na chodzenie po okolicy i stąd strój w stylu bardziej miejskim. Poza tym widzieliśmy jak celebrowali posiłek robiąc sobie misterne kanapeczki i sałatkę. Tylko, że ich dystans dzienny nie był tak wyśrubowany jak nasz (dziennie pokonywali maksymalnie 60 km) więc z tego powodu nie śpieszyli się tak jak my. Robili sobie poza tym wolne dni zwiedzając mijane miasta. Teraz jadą odwiedzić rodzinę w jakimś niedalekim mieście. Takie wieczne wakacje. Raczej ich celem nie jest przejechanie Green Velo.

Roweru Francuza nie widzieliśmy, bo akurat pojechał nim do pobliskiego sklepu. Przy kolacji opowiadał o swoich planach podróży pokazując mapę jak do tej pory jechał. Pytał czy litewscy kierowcy są w porządku i czy tamtejsze drogi są bezpieczne. Nie byliśmy na Litwie rowerami więc nie potrafiliśmy mu nic na ten temat powiedzieć. Mężczyzna nie wyglądał już na młodego, miał siwe włosy i zarost. Poza tym twarz była ogorzała i przeorana bruzdami zmarszczek. Choć był szczupły to lekko się garbił i masował sobie często łydki, na których miał uciskowe podkolanówki. Po tych podkolanówkach poznaliśmy go następnego dnia gdy go dogoniliśmy, bo jechał bardzo wolno. Trochę kierunek jazdy się nie zgadzał z tym co opowiadał wczoraj wieczorem, bo nie jechał w kierunku Litwy tylko raczej w przeciwną stronę. Ale może zmienił w nocy plany i zamiast na północ postanowił jechać na południe. Tego już się nie dowiedzieliśmy. Pomachaliśmy mu i życzyliśmy dobrego dnia. Za to nasz kolejny etap podróży był dla nas oczywisty – wracamy do domu.

Najpierw kierujemy się transeuropejską trasą rowerową oznakowaną R1 (to ta sama, którą jechaliśmy w Niemczech w kierunku zachodnim), a następnie naszą krajową Wiślaną Trasą Rowerową, która jak sama nazwa wskazuje prowadzi wzdłuż Wisły. WTR nie jest tak samo przygotowana jak Green Velo, gdyż nie jest w całości nawet wyznakowana w realu na całej długości rzeki (przynajmniej na razie, bo są takie plany). Nie ma też po drodze oficjalnych punktów odpoczynkowych typu MOR z wiatami, stolikami i ławkami. Będziemy więc musieli radzić sobie w inny sposób.


Jeśli jeszcze ktoś ma jeszcze chęć przewijać dalej to zapraszam do ciągu dalszego podróży rowerowej, czyli szybki powrót z Green Velo trasą nad Wisłą

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *