Kolejny dzień spędziliśmy na wycieczce do Delft, małego miasteczka na północ od Rotterdamu. To taki punkt turystyczny na mapie Holandii, który warto odwiedzić.
Zaczęliśmy od zakupów w sklepie z serami holenderskimi. Tam ucięliśmy sobie krótką pogawędkę ze sprzedawczynią, która dojeżdża codziennie do pracy z Rotterdamu rowerem. Opowiadała, że jeździ przez cały rok rowerem, bo tutaj nie ma takich zim jak w Polsce i jest mało śniegu. W jej rodzinie córka jest nauczycielką w-f i rzuca kulą, a jej mąż biega ultramaratony. Taka sportowa rodzina jak nasza.
W Delft odwiedziliśmy też sklep rowerowy gdzie Darek kupił żarówkę do lampy rowerowej. Potem pokręciliśmy się jeszcze po rynku i małych uliczkach.
Z Delft pojechaliśmy jeszcze w kierunku Hagi i dojechaliśmy do wybrzeża Morza Północnego. Rzeczywiście ta Holandia jest strasznie mała i da się wszędzie dojechać rowerem. Chwila odpoczynku na plaży ale bez opalania bo dzień był mglisty.
Powrót do Rotterdamu inną trasą, gdzie mieliśmy możliwość zobaczenia szklarni w których rosły pomidory, papryki, ogórki i jakieś kwiaty. Całe miasteczka szklarniowe. Na tulipany nie sezon ale jeszcze przyjedziemy tu gdy będą kwitły.
Dzień krótki, a wieczorem zostaliśmy zaproszeni na kolację w restauracji w starym porcie więc wracamy szybko do Rotterdamu odświeżyć się.
Po kolacji mieliśmy jeszcze podjechać na szanty, ale załapaliśmy się tylko na samo zakończenie i śpiewy rozbawionej publiczności co też było bardzo miłe.