Noc na trzęsącym promie nie należała do przyjemnych. Miałam wrażenie, że siedzę na takim dużym rowerze wodnym i śruba napędzająca warczy, krztusi się, kręci się popychając prom w ślimaczym tempie (prom płynął 30 km/h, czyli z prędkością jazdy rowerem). Budziłam się co jakiś czas zdrętwiała, albo zziębnięta. Darek też nie wyglądał lepiej, ale jakoś tak dotrwaliśmy do wschodu słońca. Potem to już poszło: spacerek po bujającym lekko promie w stronę do zamkniętej jeszcze restauracji, śniadanie w bufecie, spacerek do otwartego właśnie sklepiku z alkoholami i perfumami, herbata przy barze. Z promu zeszliśmy strasznie wymięci. A tu jeszcze ponad 40 km jazdy rowerem na dziś. Nikt nie mówił, że będzie łatwo, ani że po dopłynięciu do Gdańska nastąpi teleportacja do domu. Poza tym jak się powiedziało, że już  nie jadę PKP z rowerem, to trzeba mieć zasady. Jedziemy zatem dalej rowerami. Dziś tylko do Tczewa.


Prom omijając półwysep Hel wpłynął do nowego portu w Gdańsku, co trochę nam ułatwiło zadanie bo byliśmy po tzw. właściwej stronie. 

Początek ścieżką rowerową, ale potem jednak wjechaliśmy do miasta i już tak słodko nie było. Remonty, przebudowy, trochę się zakręciliśmy. Wreszcie Darek zaproponował trasę nad Motławą. Z mapy wynikało, że tamtędy została wytyczona ścieżka rowerowa. Czemu by nie spróbować? Owszem, dało się przejechać: były płyty betonowe, różne, czasem gorszej jakości, a czasem jeszcze gorszej. Z większymi i mniejszymi kłopotami, wolno, wolniutko jakoś przejechaliśmy. Przeżyliśmy. Widok towarzyszącej wijącej się Motławy dodawał otuchy, że nie zgubimy się.    

Potem było już tylko lepiej bo trafiliśmy na fragmenty ścieżki rowerowej i to całkiem nowej. Była poprowadzona zgodnie z zasadą atrakcyjności i bezpieczeństwa. Była nawet całkiem długa skoro ją zapamiętałam. Obejmowała chyba kilka sąsiednich wsi.

A tu schroniliśmy się przed jednym z ulewnych przelotnych opadów, które nas przywitały na polskiej ziemi.

i wyciagnęliśmy ostatnią kromkę szwedzkiego chleba o smaku piernika.
 

A tu już jesteśmy w Szpęgawie w „Biesiadnym domku”. Biesiady żadnej nie było bo byliśmy jedynymi gośćmi, ale pan nas podjął zgodnie ze standardami. Było miło, schludnie i rano otrzymaliśmy porządne śniadanie w cenie noclegu. 

Miasteczka mijane po drodze nie zachwycały wybitnie infrastrukturą rowerową, nie było też w nich niczego jakoś specjalnie przyciągającego wzrok. Przejeżdżaliśmy i tyle. Czasem zdarzały się takie sytuacje jak ta: nieczynny most, ale robotnicy, którzy nie wiadomo co tam w ogóle robili, widząc nasze niezdecydowanie krzyknęli: „Można jechać. Tylko na dziury uważajcie!” No to pojechaliśmy.

Takie rzeczy to tylko w Polsce. Przeżycie nie do opisania.

Z panoramy miasta na horyzoncie chyba domyślacie się, że chodzi o Tczew.

Ciekawe kiedy ta brama bywa zamykana? Zwłaszcza, że obok był znak zakazu poruszania się pieszych. Czyżby tym mostem można jeździć tylko rowerem? Taka lokalna ciekawostka.

Tu mieliśmy odcinek przyrodniczy – ptaki w rezerwacie Doliny Dolnej Wisły. Zdjęcie jest dość ciemne, ale widać czaple szare i jeszcze stado białych dużych ptaków, które akurat się spłoszyły i odlatywały. Potem usłyszeliśmy jeszcze gęganie lecącego stada gęsi. 

taka tutaj niewiarygodna cisza i spokój – coraz mniej takich miejsc na świecie:

Mieszają się wody trzech rzek: do Wisły wpada Nogat i Liwa. To było w okolicach wsi Piekło.

Potem już mi się zmieszały nawet dni, krajobraz tylko się lekko pofałdował i zaczęły się podjazdy. Tu chyba jesteśmy w okolicach Iławy. Z Iławą kojarzy mi się dosyć gęsta sieć ścieżek rowerowych w mieście, zaskakująca jak na polskie warunki ilość i długość jak na małe miasto. Widać, że ktoś się wziął za ich budowę w ostatnim czasie i zrobił to z głową. Poza miastem jedziemy oczywiście szosą razem z samochodami. Wybieramy zatem drogi lokalne.


Po odcinku jazdy przez polne drogi (odcinki piaszczyste i trudne do przejechania rowerem, są także) z przyjemnością wracamy na asfalt. Dobra droga wśród pól może dać dużo radości nawet po całym dniu jazdy: 

Długo nie mogliśmy doczekać się sklepu, bo były tylko pola i jakieś pojedyncze domy, przysiółki, a sklepu jak nie ma tak nie ma. Wreszcie jest Szrańsk i cztery spożywcze na rynku oraz przystanek z którego jeżdżą PKS Mława i PKS coś tam.  

Potem jednak zmieniłam zdanie o asfalcie na naszych drogach. Chyba czasami lepiej żeby już go nie było jak ma być taki jak na drogach, którymi jechaliśmy. Dziurawe i spękane, nikt ich nie remontował od czasu gdy powstały. I jeszcze nazwy mijanych wsi: Nowy Komunin, Stary Komunin. Nie wybierajcie się tam do czasu aż nie przeczytacie, że nastąpił remont dróg w tych okolicach.
Wreszcie jest nasza upragniona „Złota Rybka”. Zajazd, w którym mieliśmy też nocleg podczas majowej wycieczki nad morze. Potwierdziła się jeszcze raz opinia o dobrej kuchni. Tym razem dostaliśmy większy pokój z balkonem, chyba jako bonus, że tłukliśmy się dziś wiejskimi drogami przez 120 km. A na kolację pani przygotowała dla nas rosół i pierogi z mięsem.  Śniadanie też było bardzo smaczne.   

Z Glinojecka znaną trasą przez Sochocin i drewniany most w Jońcu zmierzamy coraz bliżej domu. Tutaj Wkra jest jeszcze taka cienka, że można ją przeskoczyć.

W Jońcu mamy skręcić za mostem w lewo i potem jeszcze raz w lewo – takie dostajemy telefoniczne wytyczne od Alarmusa – kolega przyjechał nad Wkrę i zaprasza nas na swoje siedlisko. To przecież rzut beretem od tego miejsca gdzie teraz jesteście. No to jedziemy.

Trochę trwało odnalezienie ukrytego nad rzeką namiotu, ale w końcu jesteśmy. Maciek przygotował już stolik i krzesełka, parzy dla nas kawę, jest też śmietanka do kawy.


My wyciągamy zapasy żywnościowe: pasztet z dzika kupiony w Złotej Rybce, Maciek częstuje pomidorami. Do kawy mamy czekoladę. Uczta na świeżym powietrzu. Opowiadamy o naszej wyprawie. Jest świetnie i wakacyjnie. Wcale nie mamy ochoty jechać dalej.

Potem jeszcze Maciek oprowadza nas po okolicy i pokazuje swoje ulubione miejsca nad rzeką. 

Na koniec odprowadza rowerowo do samej szosy i udziela wskazówek jak najdogodniej wracać. To było bardzo sympatyczne spotkanie. 
Im bliżej Warszawy tym gorzej, najpierw remont na moście przez Narew wybija nas kompletnie z rytmu. Jechanie wśród samochodów stojących w korku, szum mijających aut. Decydujemy się zjechać na ścieżkę rowerową. Nawet w aplikacji jest oznaczona linia z opisem R1. 

Niestety rzeczywistość okazuje się brutalna: wał ziemny i nierówna ścieżka piesza. Nie da się tamtędy jechać rowerem. Chyba, że ktoś chciałby się przygotować do zawodów MTB, ale znam lepsze tereny do tego celu.  


Nagrodą za przejechanie odcinka tą „ścieżką rowerową” było spotkanie z Jarkiem. To nasz drugi rowerowy kolega, którego znaliśmy do tej pory tylko poprzez endo (dla niewtajemniczonych endomondo to taki rodzaj facebook’a dla aktywnych). Jarek wracał akurat z pracy i jechał w przeciwną stronę ale poznał Darka po żółtej kurtce. To było przed Jabłonną na długiej prostej w lesie. Świat jest jednak strasznie mały skoro udało się nam tak przypadkowo spotkać. Uścisnęliśmy sobie mocno dłonie i w ten sposób wracając z zamorskiej wyprawy przywitał nas kolejny kolega.  
To był dzień zaskakujących spotkań i powitań.    


Trasa jaką teraz pokonaliśmy to miała być alternatywa dla zielonej siódemki, którą jechaliśmy w maju ub. roku tylko w odwrotnym kierunku, bo nad morze. Teraz wracaliśmy znad morza i też zajęło nam to 4 dni. 

dzień 18: Gdańsk -> Szpęgawa – mapa trasy
dystans: 51 km

dzień 19: Tczew (Szpęgawa) -> Iława  – mapa trasy
dystans: 105 km

dzień 20: Iława -> Glinojeck – mapa trasy
dystans: 121 km

dzień 21: Glinojeck -> Warszawa – mapa trasy
dystans: 115 km   

2 komentarze

  1. Nie zagladałem tu id dawna bo przyzwyczaiłem się do wzmianek na FB. A tu tyle sie wydarzyło. Teraz czytam od tyłu.
    Zainteresowal mnie ten szwedzki chleb. SKładniki : zsiadłe mleko, przesiana mąka żytnia, mąka pszenna, koper. Zaniepokoiła mnie margaryna. A skąd smak piernika??

  2. Cześć Lechu, miło że do nas zaglądasz. Nie wiedziałem, że znasz język szwedzki. Ten wyrób nie smakował jak chleb, a bardziej jak ciasto. Kolorem przypominał piernik i czuć było w nim charakterystyczne przyprawy. Ja myślę, że to ten "anis" jest za to odpowiedzialny. Zamiast na FB częściej teraz zaglądamy na Endomondo. Dziś np. spotkaliśmy się na pikniku z endoprzyjaciółmi, którzy nas dopingowali podczas wyprawy. Posiedzieliśmy na trawce, było ciasto i kawa z termosu i było nam miło i przyjemnie w ostatnich promieniach słońca. Pozdrawiamy Cię Lechu serdecznie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *