Poranek nas zaskoczył pięknym słońcem i lekką mgłą. Gospodyni już woła na śniadanie więc schodzimy na dół. Jajka sadzone i jaja faszerowane. Jaja oczywiście od kur co chodzą tu po podwórzu. Na drugim talerzu szynka, którą gospodyni sama peklowała. Do herbaty sok z czarnych porzeczek, a do kawy miód. Co kraj to obyczaj. Wszystkiego próbujemy, zachwalamy.
Pierwszy odcinek trasy nieco nas zmęczył podjazdami. Byliśmy jeszcze na pofałdowanym terenie i zdarzały się górki o sporym przewyższeniu. Żadnej jednak nie odpuściliśmy i wszystkie podjechaliśmy, choć kosztowało nas to przepocenie koszulek i dyszenie na szczycie.
Potem był długi zjazd do Elbląga, a za miastem nie zdarzył się już żaden podjazd. Jak okiem sięgnąć płasko. Zaczęły się Żuławy. GPS pokazał nawet Darkowi, że jesteśmy w lekkiej depresji, jechaliśmy jakieś 6 m poniżej poziomu morza.
Najpierw podzialiśmy prace rozpoczęte przez Holendrów sprowadzonych jeszcze przez Krzyżaków na te tereny do zbudowania sieci kanałów do osuszenia żyznych ziem. Potem nam się już znudziło oglądanie kanałów, bo to trochę jak kanały w tv – wciąż to samo. Krajobraz wokół monotonny, wszędzie jak okiem sięgnąć łąki, pola i cały czas płasko jak stół. Na dodatek droga prosta, bez zakrętów. Nic się nie dzieje, nuda. Jedyną atrakcją jest wiatr, który momentami dość poważnie spowalnia nasze tempo jazdy.
Zaczęło się coś dziać dopiero za Jantarem, bo niebo przykryła sina chmura i zaczęło padać. Najpierw leciutko, drobnym kapuśniaczkiem, a potem bardziej równomiernie. Znów nasze pelerynki się przydały. I tak do samego Gdańska z małymi przerwami.
Pierwsza przerwa w opadach była na przeprawie promowej. Gdy dojechaliśmy do brzegu było pusto, wszystko zamknięte na głucho, żadnej informacji o której prom przypływa. Przy promie po drugiej stronie też nie widać żadnego ruchu. Zrezygnowani odjeżdżamy i wtedy Darek pyta idącą w stronę przeprawy kobietę. Ta odpowiada, że prom jest czynny i że odpływa z drugiego brzegu o pełnej godzinie i w pół godziny po pełnej godzinie. Jest za 5 minut czwarta, więc prom powinien niedługo być po naszej stronie i rzeczywiście płynie. Na nabrzeżu czeka jeden samochód, my dwoje z rowerami. Z promu zjeżdża też tylko jeden samochód. Ruchu tu nie ma za dużego, ale czy to jest powód dla którego nie należałoby na tablicy podać informacji jakie są godziny kursowania promu? Zirytowała mnie ta sytuacja na tyle, że usiłowałam wytłumaczyć obsłudze promu, że oprócz cennika powinna być także podana godzina odpływania promu. Na to otrzymałam odpowiedź, że przecież taka informacja jest… na tablicy na drugim brzegu. Rozbrajające podejście do klienta.
Kolejna atrakcja to przejazd przez most na Martwej Wiśle. Most zaraz się zamykał, więc nie było możliwości zatrzymać się na nim.
Darek wypatrzył na mapie skrót, dzięki czemu mogliśmy podziwiać z bliska rafinerię gdańska i żurawie portowe. Jeszcze tylko jakoś musimy się przedostać do miasta. Gdy kolejny ulewny deszcz zatrzymuje nas na przystanku autobusowym nadjechał na rowerze pan, który bardzo się ucieszył na nasz widok. Zobaczył nasze sakwy i od razu zaproponował, że on nas poprowadzi do Gdańska bo wjazd tutaj nie jest łatwy. Trochę chodnikami, trochę ruchliwą drogą i dojechaliśmy sprawnie szybko. Nawet kawałek z nami pojechał pokazując ścieżki rowerowe w mieście. Gdy żegnaliśmy się pan opowiadał, że on podróżuje rowerem po Niemczech i widzi różnice miedzy polskimi i niemieckimi trasami dla rowerów. Doskonale go rozumiem.
Wieczorem po zainstalowaniu się w hostelu, za radą recepcjonisty poszliśmy do fajnej knajpki gdzie dostaliśmy wielki talerz makaronu. Myślę, że odbudowaliśmy straty energetyczne po dzisiejszym dniu. Przy okazji zrobiliśmy też mały spacer dla rozruszania mięśni nóg po całodniowym kręceniu pedałami. Gdańska starówka ładnie się prezentowała w zachodzącym słońcu.