Maj w Holandii obfituje w dni wolne od pracy jak chyba żaden inny miesiąc. Trafiliśmy właśnie na jeden z takich przedłużonych weekendów, który zaczął się już we czwartek. Jak na świąteczny dzień przystało zaczęliśmy od śniadania na trawie.
Jak się okazało nie my jedni wpadliśmy na ten pomysł, aby posilić się w parku pod chmurką. Trudno było znaleźć wolne, zaciszne miejsce bez widzów i kibiców, którzy tylko czekają na naszą chwilę nieuwagi.
Potem postanowiliśmy obejrzeć miasto z góry co było możliwe dzięki szybkobieżnym windom i tarasowi widokowemu pobliskiej wieży Euromast. Kolejka chętnych była ogromna, ale po śniadaniu nigdzie nam się śpieszyło.Widok na panoramę nie pozostawia złudzeń, że to miasto portowe, choć nie widać całości, bo doki portowe ciągną się po horyzont, na pełne morze wypływa się dopiero za jakieś 40 km stąd.
Jazda rowerem w Holandii to czysta przyjemność, ale jak się ma dosłownie wszędzie takie drogi rowerowe to trudno się dziwić. Ech, kiedy my się doczekamy takiej sieci ścieżek rowerowych, nie mówiąc już o ich jakości.
Podstawa to jednak dobrze przypięty i zabezpieczony rower. No i trzeba zapamiętać gdzie się rower zostawiło. Rowery przypina się do wszystkiego i wszędzie gdzie tylko się da. I choć w mieście jest bardzo dużo stojaków do przypinania rowerów, to nie raz zdarzało się, że nie było już przy nich miejsca.
Przyglądamy się jeszcze z bliska inżynieryjnym dziwologom, które stanowią o nowoczesnej architekturze Rotterdamu.
W Rotterdamie jest mało starej zabudowy, bo w czasie wojny został, jako jedyne holenderskie miasto, całkowicie zniszczony (trochę przypadkowo, jak to w historii bywa). Właśnie z tej okazji odbył się dziś bieg, coś takiego jak nasz Bieg Niepodległości.
Trasa biegu prowadzi oczywiście obok kościoła, który jako jedyny budynek ocalał z pamiętnego bombardowania Rotterdamu w maju 1940 r. Do dziś widać z daleka jego wieżę, która wygląda jakby nigdy nie została odbudowana.
Dziś już zakupów w Markthal’u nie zrobimy zatem wracamy do wypożyczalni rowerów.