Grudniowe Bieszczady
Najlepszy czas na wyciszenie od natłoku bodźców, które docierają do nas ze wszystkich stron: zamów, nie odkładaj na później, kup teraz, promocja, black Friday trwający przez pół listopada, ale także zrób podsumowanie roku, pozamykaj wszystkie projekty przed świętami (tak jakby po świętach świat miał się skończyć), a na koniec jeszcze gonitwa myśli, czy o wszystkim pamiętałam, czy czegoś nie pominęłam. I tak długo można by wyliczać, aż wieczorem nawet kwadrans głębokiego oddychania nie pomaga żaby zasnąć bo film z całego dnia wiruje ci przed oczami.
I wtedy na przekór wszystkiem mówię sobie: dość tego. Wylogowuję się z wszystkich systemów, zaczynam się pakować w ulubione sportowe torby gdzie mieszczą się wszystkie niezbędne na kilkudniowy wyjazd ubrania sportowe. Darek wyłącza urządzenia, które nie muszą być włączone podczas naszej nieobecności i przypomina o zabraniu naszych pluszowych przyjaciół: Miśka i Hubercika. Czas ruszać, bo podróż na południe nie do końca jest atrakcyjnie szeroka, a dzień krótki. Zatem zabieramy herbatę w termos i kanapki na drogę, jak na prawdziwą wyprawę.
W okolicach Baligrodu zaczyna być już zimowo i im bliżej Wetliny tym drogi coraz bardziej białe, ale jest jeszcze komfortowo. Zresztą nie zapowiada się jakoś przesadnie zimowo, przecież to dopiero połowa grudnia. Ale jednak lekki klimat zimowej scenerii już czuć. Tak się zaczyna nasza przerwa od przedświątecznego szaleństwa, którego chcemy w tym roku uniknąć za wszelką cenę.
Wita nas przytulne ciepło Tulina, który będzie naszym miejscem odpoczynku po zaplanowanych wycieczkach w góry. Potem okazało się, że Tulin nie zawsze był taki ciepły jak byśmy tego oczekiwali, ale taki już jest bieszczadzki rytm życia, że ciepło jest tylko wtedy gdy chcą tego gospodarze, a oni widocznie mają inny rytm dnia. Nawet nie zawsze jest prąd, o internecie w zasadzie też można zapomnieć, ale w końcu o to w tym chodzi aby zwolnić, a raczej uwolnić się od ciągłego kontaktu z siecią. Wypełniamy więc jedno z zaleceń higieny cyfrowej, czyli mamy wtedy odpoczynek od urządzeń ekranowych.
Wyjazd nie służył jednak wyłącznie byciu off-line, ale raczej sponiewieraniu się na szlakach, które okazały się być wyjątkowo trudne do przebycia w tych dniach. Okazało się bowiem, że wszystko przysypał grubo śnieg, a miejscami utworzyły się solidne zaspy, więc przedzieranie się było nie lada wyzwaniem i wymagało dużej siły w pokonywaniu kolejnych metrów. Tempo marszu było wolne jak nigdy dotąd na znanych odcinkach tras.
Pierwszego dnia ochoczo wybraliśmy się na lekko przetarty jeszcze szlak żółty na Przełęcz Orłowicza, by dotrzeć do szczytu Smereka. Do samego krzyża na szczycie było jeszcze OK, jednak schodzenie do wsi dalszą częścią szlaku czerwonego nie było już takie łatwe. Nie chodziło wcale o strome zejście ale o zapadanie się w zaspy śniegu po kolana, a momentami nawet po pas. Świeży śnieg pod naszym ciężarem ubijał się na znaczną głębokość, a ponieważ nikt inny nie szedł tą trasą to mieliśmy dość pracochłonne zadanie przedeptać ścieżkę. Jedynymi wyznacznikami były tyczki wystające ze śniegu i nieliczne tropy zwierząt.
Kolejnego dnia postanowiliśmy zabrać na szlak rakiety śnieżne oraz kijki z większymi talerzykami, tak aby nie zapadały się tak bardzo w śniegu. Ruszyliśmy tym razem z przełęczy Orłowicza w drugim kierunku co początkowo wydawało się dość łatwe, bo szliśmy po w miarę ubitym i zmrożonym śniegu. Nawet poszło za nami dwoje innych turystów radzi, że będą mieli ułatwione zadanie i przemkną się łatwiej po naszych śladach. Jednak początkowy entuzjazm zarówno nasz, jak i podążających za nami piechurów, szybko wyparował gdy znaleźliśmy się na odcinku gdzie zaspy z lekkiego śniegowego puchu stawały się coraz bardziej zdradliwe i z każdym krokiem zaczęliśmy niespodziewanie coraz bardziej wpadać zaspy pomimo rakiet przypiętych do butów. Próby przejścia tego odcinka obrzeżem lasu też zakończyły się fiaskiem gdyż zwisające nisko gałęzie oblepione okiścią śnieżną nie pozwalały swobodnie iść, zresztą śniegu w lesie też wcale nie było mniej. Przez to ten las zdawał się nie mieć końca.
Wreszcie po pokonaniu kolejnego wzniesienia zobaczyłam przełęcz Srebrzystą, a w oddali rząd tyczek wyznaczających kierunek. Darek, który szedł pierwszy nieco się już zmęczył, więc teraz ja zrobiłam zmianę i stawiałam niezdarnie kroki jako pierwsza. Nie było to wcale takie łatwe, ale widok jaki się przed nami otworzył dodawał mi skrzydeł. Było zupełnie jak na Księżycu, a może tak jak na Diunie? Wszędzie biało, pusto i gdzieś tam w środku tego księżycowego krajobrazu tylko my dwoje, tacy malutcy i tacy słabi. Przesuwamy się metr po metrze i nie widać nic oprócz otaczającego nas zewsząd śniegu. Nawet słońce przykryły chmury jakby mgłą. Opadam z sił, ale idę dalej. Wiem, że muszę iść pierwsza, bo za mną idzie Darek.
Wreszcie ścieżka zaczyna piąć się w górę, choć wygląda to trochę przewrotnie, bo tam gdzie widoczna jest wytyczona linami i barierkami ścieżka, jest akurat najwięcej śniegu i przejście tamtędy nastręcza więcej trudności. Wiem jednak, że to wygląda nieco zdradliwie, bo zejście ze szlaku nie zawsze może być bezpieczniejsze. Dlatego nie zbaczam i pcham się w te zaspy. W końcu docieramy na szczyt z tabliczką, by za chwilę zejść, okrążyć dolinkę i zobaczyć w oddali budujące się nowe schronisko na miejscu dawnej Chatki Puchatka. Do samego schroniska nie można dojść, bo szlak został na czas budowy poprowadzony nieco z boku. Tutaj mijamy się z grupami innych turystów, którzy weszli krótszą drogą żółtym szlakiem, którym my będziemy schodzić. Tak nam się spodobało schodzenie po zdjęciu niewygodnych i niepotrzebnych już rakiet, że przegapiliśmy odbicie czarnego szlaku. Musieliśmy jakieś 500 m wspinać się z powrotem. Na szczęście trasa czarnym była już w miarę dobrze przetarta i udało się bez większego wysiłku dotrzeć przyjemną ścieżką do szosy.
Wieczorem gdy dotarliśmy do Aleksego w Starym Siole na obiad, poznali nas turyści spotkani za przełęczą Orłowicza, którzy planowali iść naszymi śladami w kierunku Chatki Puchatka. Okazało się, że idąc bez rakiet zapadli się jeszcze bardziej od nas więc zawrócili w okolicach lasu, który nie miał końca i zeszli do Wetliny z Przełęczy. Poczuliśmy się jak bohaterzy, którzy doszli jednak do celu i wykonali zadanie w 100%.
Te dwa słoneczne dni nie trwały w nieskończoność i bieszczadzka aura zabawiała się z nami w huśtawkę pogodową serwując na zmianę dzień z opadami śniegu, mgły i odwilży, a potem znów trochę słońca. Nie do końca było wiadomo, czy iść w góry czy po prostu przejść się leśną drogą. W ramach dwóch lazy days, gdy pogoda nie zachęcała do wspinania się po śliskich szlakach tylko po to żeby iść połoniną we mgle, zrobiliśmy sobie dwie łatwiejsze przechadzki: jedna była drogą z Ustrzyk do Wołosatego, a druga za wsią Smerek leśną drogą nazywaną Wietnamem. Nawet tutaj nie spotkaliśmy nikogo, byliśmy tylko my i przyroda, a drogą w kierunku Wołosatego kursowały jedynie samochody straży granicznej. Widać, że grudzień w Bieszczadach to martwy sezon na wycieczki. A przecież tutaj jest pięknie o każdej porze roku.
Ostatniego dnia postanowiliśmy, że pójdziemy tylko do przełęczy Orłowicza, bo to najbliżej i szlak jest już nieco przetarty. Nie myliliśmy się, ale tylko częściowo, bo im wyżej tym jednak świeżego śniegu coraz więcej. Nikt nie chodził po szlaku bo nie było nikogo w celach turystycznych w całej Wetlinie i okolicach. Czyli jednak to był najlepszy czas na kontemplowanie przyrody. Bo i wiewiórka się z nami dziś bawiła w chowanego, a to przyglądał się nam jakiś jeleń. Gdyby była inna pora roku, to tłum ludzi i hałas jaki wywołują wypłoszyłby całą zwierzynę z całego lasu.
Ponieważ bez rakiet nie dało się wejść dalej niż do granicy lasu i potem samo zejście było dość szybkie, postanowiliśmy spróbować pójść jeszcze żółtym szlakiem po drugiej stronie szosy, czyli w kierunku na Jawornik. Początkowo droga wspina się asfaltem bo po obu stronach stoją domy na wynajem i budują się kolejne. Potem jednak droga kończy się i kawałek przedzieramy się polem pokrytym grubą warstwą śniegu, przez którą idzie się zdecydowanie wolniej. Fragment w lesie jest mniej ośnieżony, ale ten odcinek jest na tyle stromy, że też nie idzie się zbyt szybko. Im wyżej tym śniegu coraz więcej. Zaspy nawianego śniegu znów utrudniają wędrówkę. Po minięciu kilku polanek wreszcie jest Jawornik, choć też miałam wrażenie że gdzieś zniknął przysypany śniegiem. Chwilę cieszymy się, że wreszcie jesteśmy, czuję się jak wspinacz wysokogórski, który wszedł tu bez tlenu 😉
Schodzimy tą samą drogą bo będzie łatwiej po własnych śladach niż nów przebijać się zielonym szlakiem do Wetliny, a potem wracać szosą. Zejście było już zwykłą i mało wymagającą zabawą, zwłaszcza, że śnieg hamował ewentualne poślizgnięcia na stromiźnie.
W ten sposób ukoronowaliśmy sobie nasz kilkudniowy wypad, który większość czasu spędziliśmy aktywnie, na szlaku, w pustkowiu i ciszy. Tylko góry i my. Wieczorami też nie szaleliśmy, bo zmęczenie oraz zamknięcie wszystkiego co w sezonie jest możliwe do otwarcia, nie pozwalało na jakiekolwiek inne wyjścia z pokoju w Tulinie. Zresztą na wsi wieczorami siedzi się w domu i czyta co najwyżej książki, albo ogląda tv. Tego drugiego nie robimy już od wielu lat, więc pozostają ewentualnie jakieś analogowe łamigłówki lub surfowanie w sieci do czasu gdy nie włączy się powiadomienie „Pora spać” ;0
I tak oto udało się nam ze spokojem i bezstresowo wejść w okres przygotowań do świątecznego czasu gdy znów postaramy się odpocząć cyfrowo i zająć się tylko ulubionymi aktywnościami. Czego wszystkim życzymy, bo najważniejsze robić to co się lubi i to co sprawia nam największą przyjemność.