Centralny Szlak Roztocza
Przejście Centralnym Szlakiem Roztocza to nasz projekt na październikowe krótsze dni. Trasa wiedzie niebieskim pieszym szlakiem turystycznym i nie należy do trudnych pod względem nawigacyjnym, ani nie prowadzi przez trudno dostępne tereny. Nie ma też tutaj większych przewyższeń. Można powiedzieć, że to trasa spacerowa, dlatego zdecydowaliśmy się na cięższe plecaki, w które zabraliśmy wszystko co jest potrzebne na tydzień wędrówki. Jako początek przejścia wybraliśmy Horyniec Zdrój, tak aby zakończyć w Szastarce. W sumie do przebycia mieliśmy około 200 km, które rozłożone było na 7 dni. Plan zakładał jeden nocleg pod dachem w Zwierzyńcu. Reszta nocowań pod namiotem w lasach. Spodziewając się chłodniejszych nocy zabraliśmy ze sobą puchowe śpiwory oraz cieplejsze ubrania (koszulki z merynosa zawsze się sprawdzały). Pierwsze dni oraz noce były jednak bardzo ciepłe, dopiero poźniej mieliśmy okazję w pełni przetestować śpiwory i jak to jest gdy rano czuć wyraźny chłód, a na trawie widać nawet szron. Jednak słońce szybko rozpuszczało to co przymarzło przed wschodem, a powietrze nagrzewało się tak, że po dwóch pierwszych kilometrach marszu zaczynaliśmy zdejmować kolejne warstwy ubrań.
Na szczęście w ciągu dnia nie padał deszcz, a jeśli nawet coś mżyło, to nie musieliśmy używać pelerynek. Większość z prognozowanych warunków atmosferycznych sprawdzała się, więc albo używaliśmy właściwej aplikacji, albo wyraźnie sprzyjało nam szczęście. Bo gdy zapowiadany był opad deszczu od godziny od 18 do 7 rano, to była to wręcz wymarzona sytuacja, bo akurat wtedy byliśmy schronieni w namiocie i odpoczywaliśmy. Zresztą słońce o tej porze roku zachodzi już o 17:30, tak więc staraliśmy się długo przed nastaniem ciemności szukać dogodnego miejsca do rozbicia namiotu (czytaj: miła polanka w przyjemnym, suchym lesie, z dala od wsi i drogi).
Przekonaliśmy się już nie raz, że to co na mapie jest oznaczone kolorem zielonym i wygląda, że jest lasem nie zawsze się nadaje do tego aby szukać tam miejsca na nocleg. Najbardziej lubimy przestrzenny albo inaczej przebieżny, las sosnowy z opadłym igliwiem lub las bukowy gdzie podłoże usłane jest dywanem z liści. Sosny zwykle rosną na piaszczystych terenach, a buki tworząc zwarte listowie nie dopuszczają zbyt dużo światła, ale przynajmniej pod takim parasolem można się skutecznie schronić przed deszczem. Poza tym w takim lesie nie ma warstwy krzewów, które nie pozwalają na znalezienie odpowiedniego miejsca. Teraz jeszcze trzeba wybrać w miarę płaskie miejsce, co w niektórych fragmentach lasów pociętymi wąwozami i parowami nie zawsze było takie oczywiste. Wyobraźcie sobie taki las z samymi zboczami i pochyłościami. Naprawdę naszukaliśmy się kiedyś długo zanim wybraliśmy coś odpowiedniego pod niewielki w końcu namiot.
Nie było jedynie problemu z pierwszym noclegiem, który był zaplanowany u strażaków w Horyńcu Zdroju. Pociąg przyjechał dużo po północy więc to była jedyna słuszna opcja, aby w całkowitej ciemności nie błądzić tylko udać się bezpośrednio ze stacji w kierunku Ochotniczej Straży Pożarnej na terenie której jest MOR (miejsce odpoczynku rowerzystów) z wiatą. Poznaliśmy już bardzo dobrze to miejsce podczas majowego przejazdu rowerowego Green Velo. Tym razem okazało się, że wita stoi tuż pod kasztanowcem, dlatego wszędzie leżały kasztany. A na placu przed budynkiem OSP stały zebrane elektrośmieci, które mogliśmy podziwiać rano po wschodzie słońca. To widocznie efekt jakiejś ostatniej akcji strażaków.
W Horyńcu odebraliśmy z paczkomatu cartridge z gazem do gotowania. Musieliśmy być samowystarczalni więc zapas gazu był niezbędny i dlatego Darek wolał dokupić i wysłać na miejsce dodatkowy nabój. Rozpoczęliśmy maszerowanie od parku zdrojowego, potem zwiedziliśmy część uzdrowiskową miasteczka, by wreszcie skręcić do lasu za niebieskimi znakami. Dzień był wyjątkowo ciepły jak na październik więc szliśmy na krótko i piliśmy wodę co 2 km. W lesie początkowo było jeszcze czuć przyjemny chłód, ale gdy słońce było coraz wyżej zaczęły nas atakować strzyżaki. Te małe owady wchodziły pod ubranie, czasem pod kapelusik i we włosy. Nie gryzą, ale są dość uciążliwe przez swoją obecność.
Gdy kończyła się nam woda to akurat pojawił się napis „do wodospadu”. Faktycznie 200 m od drogi była w lesie rzeczka i woda spływała po kamieniach tworząc kaskadę. W innym miejscu trafiliśmy na rosnącą przy drodze jabłonkę, która miała małe ale wyjątkowo słodkie owoce. Zdarzały się też małe dzikie maliny i jeżyny. Mijaliśmy pola, stawy i w kolejnym lesie widzieliśmy stary cmentarz z napisami cyrylicą. W Nowym Bruśnie tuż obok dobrze zachowanej drewnianej cerkwi też był stary cmentarz greckokatolicki – jedyny ślad po dawnych mieszkańcach tych terenów. Idąc drogą co jakiś czas napotykaliśmy kamienne krzyże przydrożne, na których znajdują się inskrypcje w języku ukraińskim oraz różne płaskorzeźby. Najczęściej przedtsawiają ukrzyżowaną postać, ale są też anioły i inne ozdobniki.
Innymi, zupełnie odmiennymi w przeznaczeniu są tutaj rozmieszczone głównie w lasach, ruiny starych bunkrów, schronów bojowych i innych obiektów fortyfikacji stanowiących „Linię Mołotowa”. Część z nich opatrzona jest tablicami informacyjnymi z dokładnym opisem. Dziś wnętrza tych schronów są cennym siedliskiem dla kilku gatunków nietoperzy. Miłośnicy badający zwyczaje tych zwierząt nazywają ich swoimi podopiecznymi. My wolimy nie przeszkadzać ani jednym, ani drugim więc idziemy dalej.
Przy niebieskim szlaku stoją jeszcze ruiny innej ukraińskiej cerkwi greckokatolickiej. Musiała być bardzo ładna, o czym świadczy układ tego co zostało po zniszczeniach wojennych. Z dzisiejszym dniem wiąże się jeszcze jeden historyczny punkt tych terenów – miejsce pamięci w Bełżcu. Monumentalna instalacja przywołuje tylko jedno uczucie – smutek dla ofiar.
Mijamy Bełżec, nie jest to zbyt przyjemny fragment trasy, gdyż został poprowadzony tuż przy ruchliwej drodze krajowej po jednej stronie i torach kolejowych po drugiej, co dodatkowo powoduje przygnębienie i nieprzyjazność tego miejsca. Gdy wreszcie skręcamy w boczną ulicę gdzie jest MOR obok placu zabaw dla dzieci, okazuje się że wiata jest zajęta przez miejscową młodzież. Zatrzymujemy się więc kawałek dalej na placu z ławkami i sceną. Wieje wiatr, więc zagotowanie wody w takich warunkach wymaga osłonięcia palnika przed podmuchami. Ale i w takich okolicznościach poradziliśmy sobie choć większy kartusz wystaje ponad naszą osłonę udało się go jakoś zamontować. Następnym razem trzeba zabierać lepiej dopasowany sprzęt.
Za to kolejny dzień przyniósł więcej milszych widoków. Na początek minęliśmy gospodarstwo gdzie były kury, koguty, brązowe bydło z dużymi rogami, małe koniki i kozy. Wszystkie zwierzęta chodziły luzem po podwórzu i były bardzo ciekawe, szczególnie te brązowe krowy. W sezonie można było kupić sery, ale dziś lodówka była pusta. Za to wisiał cennik z oferowanymi towarami do sprzedaży.
W lesie zaś panował sezon grzybowy. Co chwilę można było zobaczyć prawdziwki, podgrzybki, koźlarze, ale też pyszniły się wszędzie muchomory i inne niejadalne grzyby różnego rodzaju. Moją uwagę przykuło miejsce gdzie rosła zdziczała miechunka, która teraz jesienią wyróżniała się na tle zieleni lasu pomarańczowymi kwiatami w kształcie lampionów. Ta ozdobna roślina musiała się tu w lesie rozsiać, bo zwykle spotyka się ją w przydomowych ogródkach. Owoce wewnątrz kwiatów były lekko kwaskowate i smaczne.
Do dzisiejszego głównego dania obiadowego mieliśmy deser w postaci świeżej marchewki. Pomyśleliśmy, że jak poczęstujemy się kilkoma korzeniami prosto z pola, obok którego przechodziliśmy, to na pewno będą nam bardziej smakowały niż te ze sklepu. Kukurydza już o tej porze jest zbyt wysuszona, więc zostawiliśmy ją zwierzętom. Porę obiadową zaliczyliśmy pod dachem wiaty i to akurat w tym czasie gdy zaczęło padać. Potem już tylko odwiedziliśmy szczyt wzgórza Kamień z charakterystycznymi ostańcowymi blokami skalnymi.
Jednak do naszego noclegu musieliśmy poszukać innego miejsca. Darek sprawdził w aplikacji, że w pobliżu rosną sosny i tam też udało się rozłożyć namiot. Noc była bardzo spokojna, bez odwiedzin zwierząt, szumu wiatru, szelestów, albo pisków ptaków. Słychać było tylko szczekanie psa z pobliskiej wsi.
Kolejnego dnia uznaliśmy, że można już sprawdzić co się dzieje w innej rzeczywistości niż ta, w której byliśmy od soboty. Wyłączyliśmy tryb samolotowy w smartfonie, ale nie po aby sprawdzić aktualną prognozę pogody, lecz połączyć się ze światem wiadomości. Ogłoszono oficjalne wyniki i mieliśmy wrażenie, że zaczyna coraz bardziej wychodzić zza chmur słońce, a na naszych twarzach zawitał uśmiech. W ten sposób świętowaliśmy to na co wielu Polaków od jakiegoś czasu czekało. Wznieśliśmy nawet kawowy „toast” podczas naszego drugiego śniadania gdzieś na skraju zagajnika.
Teraz przemierzanie szlaku było coraz bardziej przyjemne. Nie przeszkadzało nam nawet błoto na leśnych i polnych drogach. Nie dawał się we znaki poranny przymrozek. Po prostu szliśmy podziwiając przyrodę. Mijane wsie wydawały się coraz ładniejsze, pola kolorowe, a bukowe lasy wybarwione jak na jesień przystało. Osiągnęliśmy Zwierzyniec gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg pod dachem. Oprócz naładowania baterii, wzięcia prysznica, wyspania się w łóżku (sorry, ale poduszka była beznadziejna) i zjedzenia dużego i różnorodnego śniadania, zrobiliśmy też zakupy w sklepie spożywczym, a nawet dwóch. Szybko wróciliśmy na szlak i do lasu oraz polnych dróg.
Potem był fragment wąwozów lessowych. Największe wrażenie robiły te leśne, zacienione i głębokie. Przy okazji było trochę zejść i podejść. Gdy wychodziło się wyżej można było popatrzeć na panoramę pól, zagajników i wsi. Bardzo charakterystyczne są na Roztoczu małe poletka poprzecinane gęsto miedzami z krzewami, czy oddzielone tylko pasami traw. Każdy skrawek gdzie nie rosną drzewa jest wykorzystany pod uprawy. Pomimo, że nie ma już zbóż, to wszędzie rosną jakieś poplony: dlatego albo jest zielono lub żółto albo rudo. Im bardziej na północ tym więcej też pojawia się upraw malin. Są też późne odmiany więc co chwilę zatrzymujemy się aby spróbować. Są małe ale słodkie i trudno się od nich oderwać. Nie możemy jednak zbyt długo marudzić, bo dzień jest zbyt krótki.
Przedostatnią noc śpimy w namiocie w bukowym lesie. Nie było łatwe znalezienie polskiego miejsca w lesie poprzecinanym wąwozami. Rozstawialiśmy namiot gdy zaczął już padać deszcz. Potem padało przez całą noc aż do rana. Na szczęście przestało gdy już powinniśmy się zbierać. Śniadanie zjedliśmy jeszcze w namiocie, po czym szybko się spakowaliśmy i zebraliśmy. Po deszczu były mokre trawy więc gdy ślad w zegarku wyprowadził nas w łąkę to od razu umyły się nam buty ale też mieliśmy mokre stupsuty i wnętrze siateczkowych butów. Podczas ostatniego fragmentu marszu już nam nie zdążyły wyschnąć i następnego dnia musieliśmy założyć mokre buty, ale z pomocą przyszły specjalne skarpety z podwójną warstwą chroniącą przed odczuciami wilgoci.
To była dość trudna logistycznie wycieczka, ale wszystko się udało zgodnie z planem. Przeszliśmy cały dystans zgodnie ze śladem, a nawet w jednym lesie dołożyliśmy 2 km bo podążając za znakami niebieskimi odwiedziliśmy kamień upamiętniający historyczne miejsce choć na mapie go nie było. Znakarze jednak wyraźnie chcieli żebyśmy tam poszli więc krążyliśmy po tym lesie, a potem musieliśmy bardzo przyspieszyć aby dotrzeć na nocleg przed zmierzchem. Ten dzień dał nam rekordowe 32 km, natomiast pozostałe średnie dzienne przebiegi wahały się w okolicach poniżej 30 km. To wystarczający dystans do przejścia z ciężkim plecakiem i przy niezbyt długich przerwach, ale w sam raz na krótkie odpoczynki i podziwianie mijanych miejsc.