Ci co lubią „ciepełko” pewnie byli zadowoleni. Ale ani ja, ani Darek nie należymy do pasjonatów biegania w pełnym słońcu. A tak nam było dane na BMW Półmaratonie Praskim ad 2016. Jeszcze kilka dni przed startem temperatury były raczej umiarkowane, niestety weekend poprzedziła fala upałów, a w niedzielę w południe termometry pokazywały o wiele za dużo. Warunki do biegania daleko odbiegały od znośnych. Nie należało więc podchodzić do tego startu zbyt ambitnie. Ci którzy tak próbowali mogli zakończyć jak ci, którzy wymagali pomocy medycznej. Choć na starcie nikt jeszcze o tym nie myślał. Start był o dobrej wczesnej porze, zatem nikt nie martwił się o dalszy rozwój wypadków.
Organizator stanął na wysokości zadania jeśli chodziło o zabezpieczenie w napoje, wodę do picia jak i schładzania (włącznie z kilkoma kurtynami wodnymi na trasie, co było przednim pomysłem).
Jednak tylko od rozsądnego zachowania zawodników zależało w jakim stopniu odwodnienia dobiegali do mety, o ile w ogóle byli w stanie. Im dalej bowiem w las, czyli im dalej od startu, tym było gorzej z cieniem.
Po dobiegnięciu do osiedla Gocław (wszyscy chyba wiedzą, że powstało na terenach dawnego lotniska, zatem lasu tam nigdy nie było, ani tym bardziej cienistych alei) i skręceniu na Wał Miedzeszyński rozpoczęła się ostatnia dłuuga prosta będąca raczej aleją słońca, bez krztyny cienia, czy choćby chłodzącej bryzy.
W tej części trasy, ani w dalszej nikt już nie miał wątpliwości. Tan bieg był spisany na straty. Każdy walczył o kolejny kilometr i marzył o szybkim znalezieniu się na mecie. Biegłam od punktu do punktu, na punkcie szłam i piłam, albo polewałam się wodą. Wyprzedzałam tych, którym zabrakło woli walki. Umęczona wreszcie docieram do Parku Skaryszewskiego. Tam na mnie czeka już Darek, bo był w parku przede mną… skracając trasę od 16 km i nie przebiegając linii mety. Uważam to za dobrą decyzję, nie warto było narażać się na konsekwencje biegu za wszelką cenę dla jednego medalu więcej.