I znów będzie wpis z etykietą „triatlon” i „zawody”. Ale to już ostatni w tym sezonie. Przepraszam, przedostatni. Planujemy z Darkiem jeszcze pojawić się w celach towarzyskich na Triathlonie Warszawskim. Głupio byłoby odpuścić udział, zwłaszcza, że impreza jest na miejscu, nie wymaga dużego wysiłku, a do tego będzie mnóstwo znajomych.
A teraz o tym co się działo w Borównie.
Standardowe pakowanie i dojazd oraz cała logistyka zawodów na miejscu to już rutyna. Bo i start w zawodach tego typu nie pierwszy w tym roku, a i Borówno znamy już jak własną kieszeń – jesteśmy tam czwarty rok z rzędu. Nawet stan domków w ośrodku Żagiel, w którym nocujemy nas w niczym nie zaskoczył. Nienerwowo podeszliśmy jednak do tematu, bo nie ma czym się spinać. Jeszcze tylko próba przejechania się rowerem i sprawdzenie bloków, bo coś podczas startu w Habdzinie nie chciał się wpinać. Ale trawa i piach, które się tam dostały widocznie były przyczyną, bo teraz jest dobrze. Cieszę się, bo kilkadziesiąt złotych zostaje w kieszeni, nie decyduję się bowiem na zakup nowych na expo, tylko pojadę w starych blokach. Wieczorem oddajemy rowery do strefy zmian i nie ma już odwrotu.
Rano nerwowowść jednak się pojawia, ale umiarkowana, więc jestem spokojna, że organizm właściwie odbiera sygnały i jest w stanie gotowości.
Darek masuje mi jeszcze tuż przed startem kark żebym się rozluźniła i zaczęło się.
Nie pcham się oczywiście razem z pierwszymi zawodnikami, zresztą tłoku za dużego nie ma, bo startuje nas o 7 rano na długi dystans raptem 115 osób. Okazuje się jednak, że płynięcie w nogach, a przynajmniej w niewielkiej odległości za innymi było lepszym pomysłem bo przynajmniej było wiadomo w którym kierunku. Założyłam oczywiście, że ci co są przede mną wiedzą dokąd płyną. Bo ja kompletnie nic nie widziałam. Tylko mgła i poruszające się ramiona płynących. Nie było żadnej boi, nic tylko wschodzące słońce i mgła unosząca się nad wodą. Jak to nie ma boi? Przecież była, na brzegu ją widziałam. No, wreszcie coś ciemnego wystającego nad powierzchnię wody. Widzę, słaby zarys, ale jest.
Druga boja jest równie niewidoczna jak pierwsza, dopiero trzecia, która nie jest pod słońce i prowadzi na brzeg jest dużo lepiej widoczna, zresztą widać też pomost i zawieszony na nim wielki biało-czerwony baner IM2010. Mam jednak wrażenie, że płynę jak pijany zając po tym jeziorze. Widzę kątem oka zawodników daleko po prawej, jak i po lewej stronie, czyli większość płynie szeroką ławą. Pewnie też mają podobne problemy z nawigacją. Po każdym okrążeniu trzech bojek wychodzimy na brzeg więc kibice mogą nas dopingować.
Dobrze, że mam założenie że pływanie nie musi być mocne. Wystarczy jak zrobię je w 1 h 30 min. Bo jak spojrzałam na stoper po dwóch pętlach to już wiedziałam, że dziś pływanie nie będzie szybkie.
Biegnąc do strefy zmian przypominam sobie jak rozmawialiśmy z Darkiem, że cenna jest każda minuta, zwłaszcza podczas przebierania trzeba się sprężać, bo potem trudniej jest urwać coś na rowerze, a podczas biegu to już często bywa niemożliwe. Dlatego staram się przebrać w miarę szybko. Jest więc szybko zdjęta pianka, szybko zakładam buty na bose stopy, koszulka, rękawki, kask, okulary i jestem gotowa. Jeszcze tylko proszę wolontariuszki o zapakowanie mokrej pianki i odwieszenie na wieszak. To w tym roku w Borównie nowość. Zamiast koszyków przy rowerach są wieszaki z workami na rower i bieg. Impreza się rozwija, to i standardy nieco inne.
Jeden standard jednak się nie zmienił. Organizator niezmiennie serwuje na trasie napój izotoniczny, który wykazuje się dodatkowym działaniem, niestety niepożądanym, szczególnie u wrażliwych osób. Programowo więc nie korzystamy z Darkiem z punktów odżywczych. Na ten komfort mogliśmy sobie pozwolić, bo udało się nam zorganizować swój własny punkt. Nasz kolega Filip zgodził się przyjechać specjalnie do Borówna żeby nam przez cały czas podawać napoje i odżywki.
Przez pierwsze trzy pętle jechało się wyśmienicie. Nawet ani jedna trawka na poboczu, ani jeden listek na drzewie nie drgnął. Było bezwietrznie, przyjemnie świeciło słońce. Wymarzona pogoda na rower. Prędkość też mam przyzwoitą. Staram się żeby nie było poniżej 30 km/h. Czasem doganiam i wyprzedzam zawodników z niebieskimi numerami, bo właśnie dołączyli na trasę kolarską startujący o 11 uczestnicy „połówki”. Nie jest źle myślę sobie, skoro oni dopiero weszli do gry, a ja mam już w nogach 90 km.
Pamiętam o tym, żeby co 15 min pić i co godzinę jeść. Różnie z tym bywa, ale rozsądek podpowiada żeby zjeść na rowerze wszystkie „batony-irony” (jak zwykle mamy nasze home made batony energetyczne z płatków owsianych z dodatkami – naturalne, sycące i zdrowe).
Na ostatnim okrążeniu doganiając jednego kolesia z niebieskim numerem trochę go przepraszam, że go wyprzedzam ale tłumaczę mu, że muszę się sprężać bo mąż da mi burę, że tak długo jadę. Kończę rower z poczuciem, że starałam się jak mogłam i nowe koła też mi w tym pomogły.
No to teraz został już tylko maraton. Na trasie kolorowy wąż zawodników. Dużo ludzi już biega. Dołączam wreszcie i ja. Darek od jakiegoś czasu jest też na trasie biegowej. Pozdrawiamy się.
Biegnę od jednego punktu do drugiego. Przy punktach robię przerwy na marsz i tam piję tylko wodę. Żadnych bananów, batoników, ani innych napojów poza własnymi. Fil cierpliwie napełnia kolejne kubeczki: a to woda do popicia żelu, a to cola z wodą, a to izotoniki. Ale gdzieś w połowie biegu czuję głód. Pytam czy ma krakersy, które przygotowaliśmy sobie na trasę biegową. Co prawda pół paczki gdzieś się już ulotniło (fil też nie jadł obiadu), ale kilka ciastek udaje mi się zjeść i przestaję myśleć o jedzeniu. Myślę za to o Darku, który jakoś nie bardzo już mam ochotę biec i spoważniał na twarzy. Kryzys jednak minął i Darek zaczął na zmianę biec i iść. Czyli jest znów dobrze.
Gdy zostały mi już tylko dwa okrążenia, czyli niewiele ponad 10 km do mety policzyłam, że mam ogromny zapas czasowy i w zasadzie nie muszę już biec. Na trasie zostaliśmy już prawie wyłącznie my: czerwone numery z długiego dystansu. Spora część maszeruje i to dosyć niemrawo. Gdy wyruszam na swoją ostatnią pętlę na trasie pojawia się Przemek z Wrocławia, który już skończył swoją połówkę i jedzie rowerem za mną. Coś tam gada, że mam 28 minut i dam radę bo dobrze wyglądam. Nie wiem do czego niby mam te 28 minut skoro nigdzie nie muszę się spieszyć. Do zachodu słońca jest jeszcze dużo czasu. Przyspieszam jednak coraz bardziej i wydłużam krok. Potem słyszę, że to już tylko 400 m, ostatnie 200 i mam zacząć finiszować. Wpadam na metę i widzę zegar 12:29 i jakieś sekundy. A, czyli to Przemkowi o to chodziło. O ten wynik poniżej 12:30. No to jest.
Darek czekał już na mnie na mecie, którą przekroczył z czasem 12:23. Zatem zrobiliśmy niesamowity postęp w porównaniu do wyników w IM we Frankfurcie. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem i cieszymy się z tej poprawy. Hip, hip, Hurra. Darek jednak nadal ma niedosyt i myśli od wczoraj o kolejnym ironmanie ukończonym poniżej 12 h. Pytanie tylko gdzie i kiedy. Filip już się zapisał do Wolsztyna. My jeszcze nie wiemy gdzie.
W relacji wykorzystałam zdjęcia pochodzące z tej galerii zdjęć.