Ostatnio wszyscy chcą lub chcieliby zrobić ironmana. Ciśnienie na triatlon jest tak duże, że niektórzy już nawet nieletnie i niczego jeszcze nieświadome dzieci uczą pływać. Z tym pływaniem to akurat jest dobrze. Tyle tylko, że tłok na basenach, a na zawody tri coraz trudniej się zapisać i ciaśniej się ostatnio zrobiło, bo tylu jest na ten iron chętnych. Mimo tego nam się też udzieliło: zapisaliśmy się na triatlon. Co prawda więcej z sentymentu (braliśmy udział we wszystkich dotychczasowych czterech edycjach, to i na piątej wypada być), ale jest jeszcze kilka innych powodów, dla których bierzemy udział w triatlonie w Habdzinie, bo o nim mowa. Są to zawody o nazwie HabdzinMan (czyli do IronMan bardzo blisko), odbywają się wg zasady non-drafting (zupełnie jak na zawodach IM), a każdy uczestnik jest zwycięzcą i otrzymuje nagrodę w postaci słoika mocodajnego iron-dżemu (org powinien zarejestrować tę nazwę dla swojego wyrobu, zanim uczyni to jakaś inna sprytna organizacja o światowym zasięgu). Dodatkową atrakcją jest możliwość zakwalifikowania się do cyklu DoubleWons, czyli serii składającej się z dwóch zawodów o podobnym dystansie rozgrywanych w partnerskich miastach: Habdzin i Siedlce.
Wracając jednak do HabdzinMana. Tegoroczna impreza była największą frekwencyjnie, ale oczywiście zapisy zostały zamknięte po osiągnięciu limitu uczestników jaki może pomieścić małe habdzińskie jeziorko.
Trochę obawialiśmy się upału, który od wielu dni nie chciał odpuścić, ale w noc poprzedzajacą zawody nadciągnęła burza i rano było już czym oddychać. Temperatura powróciła do akceptowalnych wartości, zatem na zawody jechaliśmy z optymistycznym nastawieniem. Co prawda niebo zasnute było ołowianymi chmurami, z których spadł pierwszy opad konwekcyjny już podczas przygotowań w strefie zmian, ale przecież triatloniści nie boją się deszczu skoro za chwilę i tak będą cali mokrzy podczas pływania. Zatem nie miało zupełnie znaczenia że na czas startu zaczęło grzmieć i rozpadało się ponownie. Pływanie zaczęliśmy na ostro bo przy dźwiękach burzowych (nigdy do tej pory nie wchodziłam do wody gdy waliły pioruny), więc były dodatkowe emocje. Deszcz towarzyszył nam także na części rowerowej (no cóż, rower będzie do gruntowanego czyszczenia).
Na rower wyruszyłam razem z Darkiem, z którym spotkałam się w strefie zmian po pływaniu (chyba zatem poprawiłam pływanie). Biegliśmy także wspólnie, aby razem wpaść na metę. Tradycyjnie, jak na każdym Habdzinmanie. Zero napinki i dobra zabawa przede wszystkim (choć byli tacy, którzy przyjechali się ścigać na prawdę).
Ważniejsza od samej rywalizacji jest jednak atmosfera tych zawodów oraz możliwość spotkania dawno nie widzianych znajomych, obserwowania zmagań debiutantów i mocnych amatorów oraz super zaangażowania organizatora – Piotrka z Marysina i jego rodziny oraz mieszkańców okolicy gdzie odbywają się zawody. Ten kto tam był, wie o czym piszę. Żadna komercyjna impreza nie ma tylu dobrych fluidów, które można chłonąć do woli podczas habdzinowskich zmagań oraz podczas dekoracji uczestników, gdzie każdy jest zapraszany w okolice podium przy którym rodzina Piotrka rozdaje własnoręcznie przygotowane nagrody: w tym roku 3 pierwsze panie otrzymały plecione bransoletki wykonane przez córkę Piotrka, a wszyscy zawodnicy słynne już dżemy. Było super.
Więcej zdjęć w albumie – dziękuję dziewczynie Kuby za zaopiekowanie się naszym aparatem foto.
Przemyślenie po zawodach:
Triatloniści-amatorzy lubią analizować wyniki i je porównywać. W przeciwieństwie do biegowych wyników gdzie liczy się tylko czas od startu do mety i czasem podaje się jeszcze czas brutto i netto, w triatlonie jest tych składowych nieco więcej. Można zatem sortować czasy po pływaniu albo sprawdzić kto był najszybszy na rowerze, albo jakie uzyskano czasy biegu. Do tego dochodzi porównanie kto był najszybszy na zmianach pomiędzy poszczególnymi dyscyplinami. Ale do tego potrzebne są dobrze opracowane wyniki. W Habdzinmanie tak właśnie jest – najlepiej na świecie przedstawione wyniki.
Zawsze mnie dziwiło dlaczego imprezy triatlonowe (szczególnie te w randze Mistrzostw Polski) odbywają się albo na niedomierzonej trasie, albo co roku na innej trasie (zmienne są długość, profil czy nawet nawierzchnia). Nie daje to żadnej możliwości porównania, ani pomiędzy zawodnikami, ani pomiędzy edycjami. Gdyby jeszcze te różnice w długości tras były podawane w oficjalnych wynikach to pół biedy, ale tak się niestety często nie dzieje. Jeśli dodać do tego zmienne warunki, np. wiatr na trasie kolarskiej, albo bieg promenadą slalomem pomiędzy spacerującymi plażowiczami, to okazuje się, że wynik uzyskany na zawodach np. na dystansie olimpijskim w mieście X, zupełnie nie nadaje się do porównania z zawodami na tym samym dystansie (z nazwy oczywiście) w mieście Y. Dopiero relacje uczestników mogą oddać prawdziwy dystans, czy inne uwarunkowania, jak choćby profil tras. Trochę się już do tego w polskich warunkach przyzwyczaiłam, ale nadal pozostaje pewien niedosyt. Bo okazuje się, że jednak można, wystarczy tylko chcieć.
Habdzinman to jedyna impreza, którą znam, gdzie od pierwszej edycji zmagania odbywają się na tej samej trasie, zatem jest możliwość porównania wyników. Przeanalizowałam zatem nasze czasy uzyskane podczas kolejnych 5. dotychczasowych edycji. Daje to lepszy obraz naszej sprawności niż porównywanie osiągnięć na zawodach z „nie wiadomo jaką” trasą. Na razie z naszą formą jest nieźle. Oby tak dalej.