Byliśmy weekendowo w Rotterdamie. Czasu mało, atrakcji moc. Tak lubię.
Przelot naszymi ulubionymi liniami za „3 grosze” z jedną torebką w ręku i z biletem w aplikacji smartfonu skanowanym w bramce. Takie czasy.
Potem szybki pociąg z Eindhoven do Rotterdamu, gdzie można nadrobić stracony czas z samolotu, czytaj: godzina bez internetu. Po połączeniu się z siecią wi-fi w naszym „train” przez kolejną godzinkę można zdążyć polubić wszystko i wszystkich 🙂 Komfortowo i na luzie, a co najważniejsze w ciszy: pociąg mknie bezszelestnie, a napis na szybie „Silence” rozumie każdy i nikt nie śmie się odezwać podczas całej podróży. Za wyjątkiem maszynisty, który zapowiada kolejne stacje, na których się zatrzymuje pociąg. Naszym celem jest Centraal Station Rotterdam.
Pierwsze kroki kierujemy do wypożyczalni rowerów i po chwili negocjacji wychodzimy z rowerami do naszej dyspozycji na cztery dni.
W piątkowy wieczór spotykamy się na kolacji w restauracji o niewyszukanym stylu, gdzie można śmiecić na podłogę łupinami od fistaszków podawanych do piwa. Takie prawo historycznego miejsca – knajpka działa od końca XIX wieku.
Apartament, w którym zatrzymaliśmy się do najnowszych też nie należał, ale okolica spokojna i cicha więc było przyjemnie i komfortowo.
A tutaj jeździliśmy na śniadania i kupowaliśmy świeże pieczywo. Jedno z miejsc, do których przyjeżdża się ze świadomością, że czujesz się jak w domu. Wybór bułek, chleba przeróżnej wielkości i smaku. Stojąc chwilę w kolejce trudno się zdecydować co wybrać.