Rok temu tak radośnie wbiegaliśmy na metę półmaratonu:
Tegoroczny półmaraton nie był już taki słoneczny i wiosenny, choć założyliśmy takie barwne koszulki jak wielkanocne pisanki:
Na start jednak przyszliśmy ubrani bardziej zimowo, bo temperatura była minusowa i śnieg jeszcze nie stopniał. Czyżby w tym roku wiosna zaspała?
Długo zastanawialiśmy się jak ubrać się na bieg – kluczowe to nie założyć na siebie za dużo, ale też nie można przesadzić w drugą stronę. W końcu wybór padł na wełnianą koszulkę jako warstwa nr 1, a na nią cienka koszulka startowa i długie ciepłe legginsy. W oczekiwaniu na start zastosowaliśmy jeszcze wypróbowany przez biegaczy sposób na niewychłodzenie się: założyliśmy duże foliowe worki na śmieci, które po starcie wyrzuciliśmy. W ten sposób ruszyliśmy z 10 tysięcznym tłumem innych uczestników 8 Półmaratonu Warszawskiego na 21 kilometrową trasę.
Na początku jak zwykle było bardzo przyjemnie, nawet na chwilę wyszło słońce, co przy dość chłodnej aurze dodawało otuchy. Później, w miarę pokonywania kolejnych kilometrów, spadała nam motywacja i wiara w utrzymanie dobrego tempa. Co prawda nie nastawialiśmy się jakoś na żaden wynik, bo jak nie udało się nam przygotować biegowo do tego startu, to nie można było sobie niczego ambitnego zakładać. Z drugiej strony nie chcieliśmy wlec się gdzieś w zupełnym ogonie z zawodnikami z zielonymi numerami, ale też nie mogliśmy zacząć za ostro.
Pierwsze wątpliwości pojawiły się już gdzieś w okolicach piątego kilometra. Aby kontynuować bieg musiałam sobie powtarzać mantrę „Dam radę”, albo coś w stylu „byle przetrwać do 7 km”, a potem „niech już będzie ten 15 km”. Po drodze na szczęście przybijaliśmy piątki kibicom i mijaliśmy punkty muzyczne, najbardziej energetyczni byli bębniarze. I jakoś się biegło.
W okolicach Centrum Nauki Kopernik doznaliśmy fatamorgany, gdy zobaczyliśmy baloniki na 1:50. Bardzo to było dziwne gdyż dawno, dawno temu (na Krakowskim Przedmieściu) mijał już nas pacemaker na ten czas. Skąd się tu wziął znowu? Po jakimś czasie przybiegł kolejny pacemaker z balonikiem z tym samym napisem 1:50. Jakiś spóźniony był mocno. Dobrze, że nie musieliśmy się ścigać z czasem, bo inaczej mielibyśmy niemały dylemat za kim biec.
Najważniejsze, że nie dogonił nas pacemaker z napisem 2:00, choć ten z 1:55 deptał nam mocno po piętach tuż przed rondem z palmą. Uciekliśmy mu jednak na Moście Poniatowskiego, skąd było już niecałe 3 km do mety. Trochę się dłużyły, aż wreszcie wpadliśmy na ostatnią prostą na błoniach Stadionu Narodowego i tu był koniec zabawy z zegarkiem i gonieniem czasu.
Dziękujemy wszystkim wolontariuszom, którzy stali tyle czasu na mrozie i ogarniali to całe zamieszanie za metą.