Wakacyjnie zaplanowaliśmy odkurzyć nasze szosówki. Wisiały na kołkach od ostatniego startu w triatlonie i żal było patrzeć, że mija kolejne lato, a my na nich nie jeździmy. A przecież to takie fajne, lekkie rowerki. No i wzięliśmy je na Mazury. Zrobiliśmy na miejscu cztery wycieczki. Było szybko na tyle ile się dało, średnio długo i średnio konkretnie. Na niektórych trasach nie udało mi się pobić swoich rekordów życiowych (PB), ale były odcinki gdzie jechałam szybciej, choć pewnie to za sprawą nowej nawierzchni. Co by nie mówić, ale na szosówce dobra nawierzchnia bardzo ułatwia sprawę. Tam gdzie był asfalt żyleta noga sama się kręciła i nie trzeba było uważać aby sobie nie przygryźć języka zębami, gdy trzęsie niemiłosiernie na nierównych, dziurawych resztkach drogi.
Doszliśmy jednogłośnie do wniosku: mazurskie trasy są piękne widokowo, ale większość lokalnych dróg nieremontowanych od lat wybitnie nie nadaje się na rowery szosowe. Gminy mazurskie z tego rejonu mieliśmy już w większości zaliczone, bo w Świętajnie bywaliśmy już wielokrotnie. Na tyle, że trasy pamiętamy bardzo dobrze, nawet mapa nie jest tu nam bardzo potrzebna. Ale pompka nożna do nabicia powietrzem porządnie kół jest jak najbardziej na miejscu.
Jeden z poranków powitał nas mgłą i lekko przebijającym się przez nią wschodzącym słońcem, za to to wyraźnie czuć było chłód, dlatego rękawiczki z zakrytymi palcami i dodatkowa kurteczka były bardzo dobrym pomysłem.
W Krutyni nie było wolnego miejsca na kajaki, ludzi tyle, że nawet kawy nie było gdzie się napić 😉
Na ostatnią wycieczkę po okolicy odważnie założyliśmy kompletne kolarskie stroje z napisami, co skutkowało, że samochody mijały nas wolniej, dziwiąc się dlaczego ten peleton taki mały i czy czasem nie jesteśmy parą uciekinierów, którzy samotnie zmierzają do mety.
A po każdej wycieczce nie wstawaliśmy nigdy pierwsi od stołu. Uzupełnialiśmy straty kaloryczne i mineralno-witaminowe oraz białkowe w sposób naturalny.
Potem przez resztę dnia na leżaczki, a dla schłodzenia hyc do jeziora popływać. Bardzo przyjemnie spędzony czas. Mieliśmy codziennie jakąś aktywność więc zaleganie w pozycji horyzontalnej było bardzo wskazane do odpoczynku i regeneracji.
Wokół cisza, słychać jak brzęczy pszczoła, szumi wiatr, lecą ptaki, piszczy młody perkoz za nurkującą matką. Codziennie maszerujemy, biegamy, pływamy, co dwa dni rowerujemy. W przerwach czytanie, surfowanie po aplikacjach. Oczywiście tylko lekkie tematy. Zero stresowania, czas płynie leniwie. Jedyny obowiązek to zdążyć na czas na posiłki. Głupio byłoby się spóźnić na pierogi jagodowe, czy zupę z pokrzywą, albo gołąbki. Wszystko świeże, codziennie gotowane przez dwie kucharki dojeżdżające z sąsiedniej wsi. Nie zostawialiśmy nic na talerzach. Odpoczynek od diety pudełkowej na rzecz domowych posiłków był też częścią wspaniałości tego miejsca.
Już wielokrotnie zastanawialiśmy się nad zmianą wakacyjnej miejscówki na inną, ale okazywało się, że tutaj jest wszystko to czego nam potrzeba. Jest jezioro, w którym można codziennie pływać. Pomost, na którym rozciągamy się po bieganiu i trawa po której można chodzić boso po zdjęciu butów biegowych oraz orzeźwiająca woda jeziora. To chyba najlepsza metoda na schłodzenie rozgrzanych bieganiem nóg.
Takie miejsce, w którym czas się lekko zatrzymał, a jeśli płynie to niespiesznie i według tych samych reguł. Co roku słoneczniki w tym samym miejscu, drzewa w lesie przy tej samej drodze.
W tym samym czasie gdy my szukaliśmy uspokojenia nad płaską taflą jeziora oraz wdychając czyste powietrze, młodzież na drugim końcu europejskiego kontynentu łapała równowagę i resztki słońca na zakończenie sezonu na Morzu Śródziemnym. Podziwiała luzurowy kolor wody, niebieskie niebo bez chmur oraz wysmagane wiatrem i morską słoną wodą zerodowane skałki w Dolinie Księżycowej (Valle della Luna).