Tak nam się fajnie spało i było sympatycznie w hotelu, że wyjechaliśmy dopiero o 10. Śniadanie bogate, duży wybór, przestronna restauracja, choć prosty wystrój. Sporo ludzi przychodziło jeść, widać było ruch, a tylko jedna osoba pracowała w kuchni (smażyła jajecznicę, sprzątała stoły, uzupełniała półmiski z wędlinami, serami, owocami i całym mnóstwem innych smakołyków). Podczas śniadania przyszedł chłopak z recepcji, który wczoraj nas przyjmował. Przyniósł mi okulary rowerowe, które wczoraj zgubiłam przy recepcji i nawet nie byłam świadoma tego faktu. Po śniadaniu spakowaliśmy się i już mieliśmy prosić recepcjonistę żeby nam otworzył pomieszczenie gdzie były schowane i zamknięte na noc nasze rowery, gdy ten przybiegł i od razu się nami zajął i wydał nam rowery. Widać było, że kolega chciał sobie z nami pogadać i jakoś nie śpieszył się pożegnać z nami mimo, że miał już kolejkę gości przy recepcji. Zatem rozmowa nie była długa, ale te kilka minut zapamiętaliśmy jako miły akcent, a zwłaszcza jak chłopak uczył mnie wymowy miasta do którego teraz jedziemy, czyli do Sodertalje – trzeba podzielić na „Soder” i „talje” i potem szybko razem wymówić. Prawda, że proste? 😉


Dziś większość trasy postanowiliśmy przejechać przez las, dlatego za miastem w dużym supermarkecie kupiłam gotowe kanapki i chleb na zapas i skręciliśmy w boczną drogę. Skończył się asfalt i zaczął szuter, ale przynajmniej nie mieliśmy kontaktu z samochodami, było cicho i spokojnie. Mogliśmy się jedynie spodziewać jeźdźców konno.

 

Cały czas w lesie, albo przez małe wsie gdzie ludzie nas pozdrawiali. W jednej wsi było wyjątkowo dużo koników, widzieliśmy też ludzi jeżdżących na koniach. Taki szwedzki „dziki zachód”.

Gdy skończyła się dzika część trasy przez lasy i pojawiła się droga asfaltowa zatrzymaliśmy się przy punkcie odpoczynkowym z kawiarnią, wzięliśmy po ciastku i kawie i zjedliśmy nasze kanapki. Potem jechaliśmy długo asfaltem i już nie byłe tyle atrakcji co w leśnym odcinku żwirowymi drogami z podjazdami i zjazdami oraz zakrętami. Aż dziwne, że takie trudne trasy gdy redukujesz przerzutki do najniższych sprawiają tyle frajdy, a zwykłe kręcenie po gładkim asfalcie na największej tarczy już nie jest takie fajne. 


W jakiejś wsi obok jeziora kolejna przerwa na zjedzenie kawałka słodkiego chleba i jabłka. Siedzieliśmy na ławce i obserwowaliśmy kaczki. Pusto było to przyszła ich cała gromada. 

Za wsią ścieżka rowerowa prowadziła obok tartaku, ale nikt nie pracował, bo dziś sobota. Potem wyskoczyliśmy na piękną drogę rowerową biegnącą obok większej drogi krajowej. Było trochę długich podjazdów, potem wiało i byliśmy już zmęczeni tą jazdą. Dlatego rozglądaliśmy się za jakimś przyjemnym miejscem do odpoczynku. 

Wtedy zobaczyłam drogowskaz z informacją o polu golfowym. Wybór był bardzo dobry bo pole golfowe oznaczało dobrą restaurację, eleganckich gości i nawet właśnie trafiliśmy na mini-koncert na żywo – na tarasie zespół składający się z gitarzysty i perkusisty przygrywali soliście śpiewającemu jakieś mniej znane przeboje. Było trochę głośno z tego powodu, więc usiedliśmy w środku restauracji, ale mogliśmy obserwować innych gości przez szklane drzwi tarasu. Zamówiliśmy łososia z ziemniakami, mała porcja ale wystarczyło dla nas. Do picia kelnerka przyniosła w butelce zwykłą wodę. Oni tu podają wodę z kranu i nie doliczają nic do rachunku. Dziewczyna przyniosła szybko nasze dania, bo łosoś okazał się być łososiem wędzonym podawanym z warzywami na zimno i tylko ziemniaki były na ciepło. Nie mieliśmy zbyt dużych wymagań, taki posiłek zadowolił nas w zupełności. Potem chwilę popatrzyliśmy sobie jeszcze na pole golfowe, ale nikt nie grał, chyba była przerwa na obiad.   


Do naszego kolejnego miejsca noclegowego nie było już daleko, ale głównie jechaliśmy drogą tuż obok autostrady, zatem niczego ciekawego nie zobaczyliśmy. Gdy dojechaliśmy do hotelu okazało się, że jest on na obrzeżu miasta, nie było tam sklepów, zabytków, ani niczego godnego uwagi.  Zresztą byliśmy znużeni dzisiejsza jazdą zatem chcieliśmy jak najszybciej dostać pokój i odpocząć. 
Jednak jak na złość w recepcji nie chciał działać czytnik do kart i trochę trwało sprawdzanie wszystkich naszych kart po kolei. Recepcjonista, chyba Włoch, bo jak dzwonił do swojego szefa w sprawie niedziałającego terminala, to coś mówił po włosku, nie bardzo wiedział co ma zrobić. Poirytowani sytuacją w końcu zapłaciliśmy gotówką. Byliśmy zmęczeni i chcieliśmy szybko dostać klucz do pokoju. W czasie gdy rozwiązywał się problem płatności, mijali nas ludzie ubrani wieczorowo, pewnie tu jest jakieś przyjęcie dla nowożeńców pomyśleliśmy. Jest weekend zatem czas na takie imprezy. Jeszcze nam tego brakuje żeby było głośno w nocy. Do tego pokój hotelowy mały i jeszcze ten incydent w recepcji. Pomimo, że pan w recepcji był grzeczny i dwa razy przepraszał, to nie czuliśmy się tu najlepiej. Na wszelki wypadek Darek spina nasze rowery U-lockiem. Przyglądam się gablotce na dole przy wejściu, faktycznie hotel dla nowożeńców.

Wieczorem zaplanowaliśmy co chcielibyśmy zobaczyć w Sztokholmie, żeby tylko słońce się utrzymało, bo na jutro zapowiadają deszcz przez cały dzień.


dzień 15 – trasa mapy
dystans: 80 km

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *