Po udanej pod każdym względem wyjazdowej majówce od jakiegoś czasu jesteśmy w domu. Szybko trzeba było przestawić się po powrocie z naszego zgrupowania do innej rzeczywistości. Bazylia na kuchennym parapecie zwiędła, sterta prania po rozpakowaniu nie mieściła się do pralki, a lista nagromadzonych spraw do załatwienia przerastała nasze możliwości czasowe. Dobrze, że chociaż treningowo zaplanowaliśmy lżejszy tydzień, bo odpoczynek po tych bardzo intensywnych kilku dniach (po podsumowaniu wyszło 30 godzin aktywności), bardzo nam się przyda.
Gdy już wróciliśmy do rytmu i ogarnęliśmy to i owo, przypomniałam sobie, że mam w telefonie jeszcze kilka zdjęć z tego długiego weekendu majowego. Było wiosennie, ciepło, chwilami nawet upalnie. Aż nie chce się wierzyć, że tak łaskawie nas pogoda potratowała aż do ostatniego dnia wieczorem kiedy to nadciągnęła burza definitywnie kończąc tę kilkudniową sielankę.
Wydawać by się mogło, zwłaszcza oglądając zdjęcia, że większość czasu spacerowaliśmy po parku zdrojowym popijając wody mineralne i wdychając świeże powietrze. W końcu opłata klimatyczna, którą uiściliśmy w niemałej kwocie za nasz pobyt w Dusznikach, do czegoś nas upoważniała. Prawda jednak była taka, że najbardziej „odpoczęliśmy” na Klasyku Radkowskim. I to o nim będzie tym razem trochę dłużej.
Najpierw obejrzałam profil trasy na mapie, ale to nic mi jeszcze nie dało do myślenia. Dopiero kontrolne objechanie trasy tego maratonu szosowego uświadomiło mi, że łatwo nie będzie. Szacowałam, że mogę nie zmieścić się w 8 godzinach. Sprawdziłam wyniki z ubiegłego roku i wyszło mi, że po mnie mogą jeszcze przyjechać jedynie jakieś niedobitki z trasy giga, czyli trzech okrążeń. Plan awaryjny, na wypadek zapowiadanej zmiany pogody na deszczową, zakładał, że gdyby było tragicznie, to można zjechać do bazy po jednym kółku, ale oczywiście wolałabym tego nie robić.
W przeddzień startu po odebraniu numeru startowego, dotychczasowy humor i pewność siebie prysnęły na dobre. Dobrze, że chociaż wieczorem dla odprężenia wybraliśmy się koncert. Na chwilę katastroficzne myśli odpłynęły. Wtedy pomyślałam, raz kozie śmierć, jadę na dwie pętle żeby nie wiem co. Nie ma co się tak łatwo poddawać.
Rano budzi nas mgła, dokładam więc do ekwipunku kurtkę rowerową. Jedziemy na start do Radkowa. Mgła gęstnieje, jest chłodno. Na parkingu wszędzie trwają ostatnie przygotowania, pompowanie kół, sprawdzanie sprzętu, przytłumione rozmowy, czuć przedstartowe napięcie.
Na starcie okazuje się, że nasze różowe numery startowe, które przyczepiliśmy sobie do rowerów trzeba odciąć i założyć nowe – białe. Tamte były tymczasowe. Do tego dostajemy drugi numer startowy do przyczepienia na plecach. Dziwny system, ale nie ma czasu na dyskusję, bo do startu zostało kilka minut. Ja, tradycyjnie już (tak jak w Trzebnicy tydzień temu), startuję w grupie 2 minuty przed Anią, potem Ryba, a Darek 8 minut po nas.
W mojej grupie jest jeden chłopak na mtb, zagaduję go przed startem czy ma dużo kanapek, bo czeka nas długa wycieczka i ruszamy. Na sam początek trasy, tuż za linią startu organizator zaserwował nam już pierwszy stromy podjazd, na którym nastąpiła pierwsza selekcja. Grupa odjechała, zostałam tylko ja i chłopak na mtb, który też mi zaraz odjechał, ale potem poczekał i chwilę jechaliśmy razem. Ale chwila trwała krótko, bo jak ja wyszłam na zmianę to mtb zaczęło lekko odstawać i biadolić, że nie działa licznik. Spojrzałam, że mój licznik też nie działa, widocznie coś podczas transportu roweru zmieniło swoje położenie. Nie przejmuję się jednak tym, bo licznik nie jest mi potrzebny, trzeba pedałować i do przodu.
Początek był przyjemny, zagrzałam się, wyszło słońce i pomyślałam, że tuż przed pierwszym długim podjazdem w lesie, zatrzymam się i zdejmę kurtkę. Wtedy minął mnie Ryba pytając czy coś się stało i skomentował, że przecież mówił, żeby jechać na krótko. No cóż trzeba mieć też doświadczenie w ubieraniu się na rower. Z bieganiem jakoś sobie radzę, ale wyścigów rowerowych na moim koncie jakoś mało. Wpycham zwiniętą kurtkę w tylną kieszonkę koszulki rowerowej i jadę dalej. Kawałek dalej jakiś inny uczestnik zatrzymał się i coś ogląda w swoim rowerze. Pyta czy nie mam skuwacza do łańcucha. Kiwam przecząco głową i kręcę dalej. Stromizna za każdym zakrętem rośnie, zredukowałam już prawie maksymalnie przerzutkę, ale nadal jadę. Wreszcie koniec tego masakrycznego 5 km podjazdu w lesie. Ze zgrozą myślę o tym, że będę musiała zrobić to dziś jeszcze raz.
Potem czeka nas jeszcze jeden taki długi podjazd za Kudową, ale przedtem jeszcze jest odcinek do przejechania po fatalnym asfalcie. Jest w dół, więc rozpędzam się i wtedy trzęsie na dziurach tak okropnie, że zaczynam hamować. Boję się, że mój biedny rower rozpadnie się na kawałki, ale też nie chcę wpaść rozpędem w jakąś przeogromną wyrwę w asfalcie. Część, tych największych, jest oznakowana różową farbą, ale nie wszystkie, bo wtedy cała szosa powinna być pomalowana na różowo. A może metoda jest taka, że należy przez ten odcinek przejechać szybko, tak jak czynią to inni uczestnicy, którzy mijają mnie masowo na zjazdach. Wolontariusze stojący przy trasie ostrzegają jednak, że oprócz dziur jest piach i ostre zakręty. Wolę zatem hamować i jechać ostrożnie.
Przez to ciągłe hamowanie doganiają mnie wszyscy. Mija mnie Ania i namawia żeby jechać razem za jakimś kolarzem, który jedzie niezbyt szybko. Niestety utrzymanie się na kole za nim jest możliwe tylko przez jakiś czas. Za kolejnym podjazdem nabrał wyraźnego animuszu i tyle go widziałyśmy. Na szczęście zjazdy się skończyły, asfalt też jakby się poprawił i zbliżamy się do punktu odżywczego. Jeszcze tylko parę niezbyt wymagających, bo krótkich podjazdów, trochę w dół, znów raz ostro pod górę i już możemy się delektować pomarańczami, bananami, uzupełniać zawartość bidonów i oczywiście podziwiać panoramę, bo punkt został usytuowany w miejscu skąd roztacza się wyjątkowa panorama.
Gdy tak sobie odpoczywamy na punkcie, dojeżdża niespodziewanie Darek. Moje i Ani zdziwienie jest ogromne. Cieszę się bardzo, że będę miała partnera na dalszą część trasy. Ania zebrała się z punktu szybko, ja z Darkiem jedziemy tuż za nią. Widzimy ją cały czas na podjeździe z Kudowy do Karłowa. Tutaj trudno jest się ścigać, bo trasa wiedzie przez 7 km pod górę i jest dosyć kręta. Jazda na tym odcinku to mozolne kręcenie i przepychanie pedałów. Na szczęście droga ma w przeważającej części dobrej jakości asfalt co można też docenić na karkołomnej części trasy wiodącej w dół. Zjazdy nie są moją specjalnością więc znów mocno odstaję i wszyscy mnie wyprzedzają. To co nadrobiłam na podjeździe stracę z nawiązką na zjeździe. Trudno, wolę dojechać w jednym kawałku niż ryzykować szalony zjazd. Zwłaszcza, że trasę mam pokonać dwukrotnie. To już postanowione.
Mijam napisy na asfalcie kierujące uczestników dystansu mini do bazy i jadę na drugą pętlę. I znów łatwy początek z dodatkową przerwą w sklepie. W ostatnim momencie kątem oka zauważam czerwoną koszulkę Darka, który zatrzymał się przed sklepem, w którym zatrzymywaliśmy się podczas naszego objazdu trasy maratonu. Tak się cieszyłam z czasu jaki uzyskałam po pierwszym kółku (3:05), że zupełnie zapomniałam o umówionej przerwie w sklepie. Darek czekał na mnie już dosyć długo z kupioną coca-colą, więc piję szybko i jedziemy dalej znów razem.
Za Wambierzycami dołącza się do nas jakiś kolarz. Wypytuje skąd jesteśmy, podziwia nasze tempo i siedzi nam na kole zadowolony, że się podczepił. Na podjazdach dogania, na zjazdach trzyma się uparcie. Jednak gdy my skręcamy na drogę prowadzącą na długi podjazd w lesie, on jedzie prosto. Widocznie to nie był uczestnik maratonu. Kończę rozważania nad przypadkowo spotkanym kolarzem i całą swoją moc wkładam w poruszenie roweru, który ma się wspiąć na coraz większą stromiznę. Dyszę jak lokomotywa i powtarzam w głowie mantrę: wytrzymać do końca. Ale gdzie jest ten koniec? Czy to już za tym zakrętem? Nie, to chyba dopiero za tym następnym, a może jeszcze jeden. O, rany, mam już dość. Nie mam siły nawet się obejrzeć czy Darek jedzie za mną.
Wreszcie jest lżej, ale jeszcze nie zmieniam przerzutki, jeszcze trochę sobie pokręcę lekko. No dobra, czas wrzucić coś żeby rower zaczął jechać, a nie przesuwać się jakby opony przykleiły mu się do asfaltu. Asfaltu? Jakiego asfaltu? Chwileczkę, przecież to ten dziurawy fragment. Znów trzęsie na zjazdach, znów hamuję. Mordęga. Niech już skończy się ten zjazd. To już wolę sto razy podjeżdżać, przynajmniej tak nie trzęsie.
No, dobrze sama tego chciałaś, są podjazdy. Tutaj mogę się przynajmniej wykazać. Gdy inni się męczą, sapią, ja kręcę i jadę, doganiam, a nawet wyprzedzam. Mijam młodego chłopaka na mtb, który ledwo kręci pedałami. Opowiada, że pomylił się i zamiast zjechać do bazy po pierwszym pojechał na drugie kółko i teraz nie wie czy da radę dojechać. Chwilę jadę z nim żeby było mu raźniej, ale jest właśnie kolejny podjazd i kolega jakoś znów zaniemógł.
W oddali widzę jak trzech kolarzy z numerami startowymi mozolnie posuwa się do przodu, choć robią to z wyraźnym trudem. Dochodzę ich spokojnie i słyszę: „Ludzie, świat się wywraca do góry nogami. Kobiety nas wyprzedzają!” No cóż, bywa i tak. W końcu to są zawody, a nie wycieczka krajoznawcza. Panowie pozdrawiają mnie jednak ponownie podczas zjazdu. Mijają mnie kolejno, wszyscy uśmiechnięci, że znów są na prowadzeniu.
Na jednym z podjazdów udaje mi się też dogonić Darka i mobilizuję go żebyśmy naciskali mocniej bo już widzę znajomą koszulkę Ani. Spotykamy się znów wszyscy razem przy bufecie. Ania właśnie ruszyła, gdy my dojechaliśmy do punktu. Tym razem pozwalam sobie na dłuższy popas, oprócz pomarańczy, bananów wypatrzyłam jeszcze cukierki „krówki”.
Ponowny przejazd przez Kudowę odbył się bez przeszkód. Na szczęście ruch samochodowy był specjalnie na czas maratonu częściowo wstrzymywany w najbardziej newralgicznym miejscu. Teraz przed nami Droga Stu Zakrętów do Radkowa. Jeśli to przeżyję to znaczy, że ukończę. Do mety już bliżej niż dalej. Na początek podjazd, mój ulubiony. Wrzucam na środkową tarczę i noga za nogą kręcę powoli, choć nie bez trudu. Za kolejnym zakrętem oglądam się. Darek jest kilka metrów za mną. Powoli doganiam kolejnego marudera. Widzę jak jedzie dziwnymi zakosami, więc pytam czy wszystko w porządku. W odpowiedzi słyszę, że tak, tylko akumulator mu się już trochę wyczerpał. Potem rzecz jasna, moc mu się odbudowała na zjeździe, bo mnie wyprzedził. Jednym słowem bilans wyszedł na zero.
Darka plecy też mi zniknęły za pierwszym zakrętem gdy tylko zaczęło się w dół. Zaczynam się zastanawiać czy może jednak spróbować zjeżdżać bez tego ciągłego hamowania. Puszczam klamki hamulcowe, pochylam się bardziej i wiatr mi świszcze w uszach. Na razie jest dobrze. Przyhamowuję tylko przed samymi zakrętami. Zaczyna mi się to podobać. Jeszcze tylko ta ostatnia serpentyna na samym dole i potem taka rewelacyjna długa prosta w dół.
Na skrzyżowaniu przy dojeździe do zalewu Radkowskiego stoi samochód policyjny i choć to było oczywiste, pytam się głupio czy do bazy mam skręcić tu. Wolę jednak uniknąć losu kolegi na mtb, który pojechał nieopatrznie na kolejną pętlę. Jeszcze tylko ostatni podjazd przy parkingu, który zapamiętałam jako dosyć stromy i słyszę znajomy głos wołający do mnie po imieniu. To Zbyszek Mazurczyk, który przyjechał specjalnie dopingować nas na mecie.
Za linię mety czekali na mnie już Ania z Darkiem, którzy przyjechali kilka minut przede mną, zyskując oczywiście na ostatnich zjazdach. Ryba nie ukończył maratonu. Okazało się, że na pierwszej pętli, tuż przed bufetem urwał hak od przerzutki. Pechowo dla niego i dla roweru, ale dobrze, że chociaż pojeździł sobie przed maratonem robiąc codziennie długie wycieczki rowerem po okolicy.
Nasza trójka zaś długo doceniała walory bufetu na mecie oraz urok zielonej trawki w cieniu drzewa. Oprócz dań słonych pod postacią potrawki z kurczaka z ryżem i grillowanych kiełbasek, dołożyliśmy do tego po kilka kawałków ciasta z kruszonką, potem jeszcze raz owoce i znów ciasto. Na koniec popiliśmy to ogromną ilością wody wysokozmineralizowanej i przyjęliśmy inne preparaty specjalistyczne wspomagające regenerację.
Rozpierała mnie ogromna radość, że ukończyłam i że nie spędziłam na trasie zakładanych w pesymistycznym wariancie 8 godzin, lecz jedynie niewiele więcej ponad 6. Pewnie byłoby szybciej gdybym odważniej pojechała na zjazdach, a tak mam 10 min stratę do Ani. Darek też ma powód do zadowolenia: wyjechał 8 min później, z colą czekał na mnie 14 min, a ukończył z czasem 6:07.
Klasyk Radkowski oprócz klasyfikacji w Pucharze Polski w Szosowych Maratonach Rowerowych wchodzi do cyklu maratonów górskich Korona Gór rozgrywanych w Kotlinie Kłodzkiej. W Koronie Gór wystarczy przejechać dwa maratony: Radkowski i Kłodzki. Jeden już mam za sobą.