Był marzec lub kwiecień. Wracając z pracy spotykam Michała. Oboje jedziemy na rowerach, tyle że w przeciwnych kierunkach. Zatrzymuję się, Michał też. Chwilę rozmawiamy o tym jak idą Michałowi treningi, bo wygląda chłopak na mocno wycieniowanego. Ja zaś ostatnio do niczego się nie przygotowuję, więc nie mam czym się pochwalić. Michał jest w dobrej formie, namawia mnie na start w triathlonie w Garwolinie, gdzie jest jednym z organizatorów. Żegnamy się z obietnicą, że ja zapiszę się na listę rezerwową (nie ma już dawno miejsc na te zawody), a Michał, ma się odezwać jak tylko coś się zwolni.
Mobilizuję się żeby wybrać się na basen przypomnieć sobie jak się pływa.
Na rowerze jeżdżę tyle co do pracy i z powrotem. Co prawda nie jeżdżę rowerem szosowym, ale rowerem miejskim, bywa że czasem w spódnicy lub sukience, więc raczej nie szybko, a raczej byle dojechać czyli bez żadnego spinania się. Na rowerze miejskim jest bardzo wygodnie i stylowo dlatego lubię nim jeździć, ale raczej nie będę mogła pojechać na nim w Garwolinie, bo regulamin zawodów zabrania używania rowerów z przyczepionymi elementami wystającymi poza obrys kierownicy. Chodzi oczywiście o przystawki czasowe, które mają końcówki stanowiące niebezpieczeństwo w czasie ewentualnej kraksy, ale myślę, że z takim koszykiem z przodu nikt by mnie nie dopuścił do startu.
Biegania mam w nogach tyle co z przygotowań do biegu w Garwolinie, który był w połowie czerwca i gdzie tradycyjnie jako pacemaker’ ka prowadziłam grupę osób chcących pobiec na wynik 55′. Taki czas na 10 km nie powala, ale aby pobiec tyle równym tempem na pagórkowatej trasie to też trzeba troszkę się rozbiegać. Poza tym termin czerwcowy sprzyja upałom, zatem nie jest to pora na ściganie, dlatego bieg w takim tempie jest wystarczający. W siódmej edycji słońce nas nie zawiodło, prażyło na całej trasie. Całe szczęście, że garwolińska straż pożarna stanęła na wysokości zadania i organizatorzy biegu zadbali o punkty z wodą do picia dla uczestników.
Na kilka dni przed startem w triathlonie garwolińskim dzwoni Michał i mówi, że właśnie zwolniło się jeszcze jedno miejsce i oprócz mnie mógłby wziąć udział w zawodach także Darek. Okazało się, że to wolne miejsce dla Darka oddaje sam Michał, który nie będzie mógł wziąć udziału w zawodach bo… złamał rękę po upadku na rowerze.
I tym sposobem jedziemy oboje do Garwolina na start w triathlonie.
Po dłuugiej przerwie znów wsiedliśmy na szosówki i hajda. Dziwnie się siedzi, zupełnie inna pozycja, ale po kilku kilometrach już sobie przypomniałam jak to jest. Frajda niesamowita, móc znów jeździć na szosie, gonić i wyprzedzać.
W dzień startu (2 lipca) było znów upalnie, więc zdecydowaliśmy się płynąć bez pianki. Rowerem pojechałam nieco za wolno, mogłam nieco docisnąć, bo była bardzo przyjemna trasa po równym asfalcie, ale jakoś tak zapomniałam się, że to są zawody 😉 Najtrudniej było na biegu. Gorąco, duszno i choć krótko, to te 5 km dało wszystkim w kość.
Strefa zmian. Ja założyłam tylko kask, okulary i buty biegowe na gołe stopy (przedtem opłukałam je tylko z piachu wodą).
Darek był dużo szybszy ode mnie po pływaniu, a i rowerem pojechał też bardzo dobrze i był dużo przede mną.
Uff, wreszcie koniec tej plaży.
Wygląda jakby nikt już za mną nie biegł, ale to nie była prawda. Parę osób udało mi się wyprzedzić.
[zdjęcia z triathlonu garwolińskiego pochodzą z tej galerii oraz są autorstwa Michała, któremu życzymy dużo zdrowia]