Każdy lubi okres wakacyjny, czas urlopów i ogólnego nicnierobienia. My też uwielbiamy planowanie wakacji w nowych miejscach. W tym roku wybraliśmy kierunek północny. Byliśmy już w Norwegii, Danii, na północy Niemiec oraz w Szwecji. Teraz chcieliśmy zobaczyć Finlandię. Informacje w internecie o tym kraju i jego mieszkańcach są dosyć skromne. Nie pozostało nic innego jak sprawdzić na własnej skórze jak tam jest.
Najpierw jednak trzeba się tam jakoś dostać. Okazuje się, że wybierając się do Finlandii rowerami nie ma zbyt dużego wyboru jeśli chodzi o transport. Jeśli nie potrafimy lub nie chcemy spakować rowerów do samolotu, to pozostają tylko promy. Z Polski jednak obecnie połączeń bezpośrednich do Finlandii nie ma. Trzeba więc wybrać pomiędzy dotarciem do Estonii lub Rosji i próbować złapać prom stamtąd, albo tak jak my to zrobiliśmy popłynąć promem polskiej żeglugi bałtyckiej do Szwecji, a potem możliwości jest już znacznie więcej. Kraje skandynawskie mają bardzo dobrze rozwiniętą sieć połączeń promowych pomiędzy swoimi państwami. Kursują promy kilku linii i w porównaniu z siermiężnym Polferris-em, są to bardzo luksusowe nowe i duże jednostki. Przynajmniej tak było na Viking Line, który nas nie zawiódł, a wręcz urzekł swoim rozmachem. To się nazywa zadowolić pasażera tak aby polecał podróżowanie innym. Moc atrakcji, wygodne kabiny, wyszukany bufet, wi-fi przez całą podróż. I tylko niektórzy narzekają, że sprzątanie odbywa się w trakcie. No ale jak personel ma zdążyć wymienić pościel w tysiącu kabin gdy prom stoi w porcie ledwie godzinę, czyli tyle ile potrzeba na wyjazd jednych pasażerów i załadunek kolejnych samochodów i ciężarówek.
Gdy wybraliśmy drogę morską do Finlandii to początek naszej podróży z Mazowsza rozpoczął pociąg z Warszawy do Gdańska. Obydwa dworce nie mają ułatwień dla rowerów, więc nie jest to wycieczka dla każdego. Trzeba wykazać się sporą dozą cierpliwości i oczywiście siły fizycznej aby wnieść rower po schodach. A nasze rowery trekingowe nawet bez sakw do lekkich nie należą.
Potem jeszcze trzeba stoczyć nierówną walkę z walizkami pasażerów, którzy zajęli swoim bagażem miejsce przeznaczone do umieszczenia rowerów. W całym pociągu składającym się z 6 wagonów jest miejsce tylko na 4 rowery (po dwa w dwóch wagonach II klasy), ale to nie przeszkadza podróżnym zignorować informację o pierwszeństwie dla rowerów. No cóż, w Polsce ignoruje się notorycznie wszelkie pierwszeństwa, więc to jedno więcej nie robi już nikomu różnicy.
Wreszcie jakoś udaje się, ale potem jeszcze trzeba pokonać kolejne schody w Gdańsku. Darek próbuje wykorzystać ułatwienie dla wózków dziecięcych żeby nie targać znów rowerów, ale to zadanie dość karkołomne. Balansując na wąskich schodkach miedzy marmurową ścianą a stalową barierką udaje mu się ostatecznie wciągnąć rowery na powierzchnię. Nawet znaleźli się chętni do pomocy przechodnie. Miło z ich strony, ale to chyba nie o to chodzi. Miasto Gdańsk tutaj się jednak nie popisało. Cztery lata temu gdy wracaliśmy ze Szwecji też nie było podjazdu dla rowerów. Omijajcie Gdańsk Główny, na którym trwa jeszcze dodatkowo remont i przebudowa przejścia podziemnego na perony.
Jest za to w Trójmieściu dużo dobrej jakości ścieżek rowerowych i można jeździć wąskimi uliczkami jednokierunkowymi pod prąd „na legalu” bo pod znakami drogowymi są napisy „nie dotyczy rowerów”. Piękną DDR-ką dojechaliśmy bez problemu do samego terminalu promowego. Prom już na nas czekał.
Po minięciu główek portu nie bardzo wiadomo co ze sobą zrobić. Czeka nas całonocna podróż, więc albo kupujemy w promocyjnej cenie grillowe danie i popijamy piwem, jak zachęca stewardesa, albo łazimy bez sensu w kółko po prawie pustym promie.
Bałtyk jest spokojny, prom sunie statecznie bez bujania, więc jakoś wytrwamy do rana ciesząc się dobrą pogodą i wolno płynącym czasem.
Tu już jedziemy szwedzką ścieżką rowerową z portu w Nynashamn do Sztokholmu. 62 km takiej dobrze oznakowanej i bezpiecznej drogi dla rowerów. Ruch samochodowy jest niewielki, bo to droga pomocnicza obok autostrady, a potem lokalna zupełnie nieuczęszczana.
Najpierw kilka podjazdów, a potem już zupełnie płasko aż do samego Sztokholmu.
Przy jeszcze jednym podjeździe mały punkt odpoczynkowy. Dość ciepły dzień, ale temperatura niewiele powyżej 20 st. Upał afrykański tutaj na szczęście nie dociera z Polski.
Żeby nie było wątpliwości. Przed Sztokholmem jedziemy drogą tylko dla ruchu pieszo-rowerowego. Tutaj nie ma prawa jeździć żaden samochód. Coś co w Polsce występuje w szczątkowych ilościach i jest szumnie nazywane Drogą Dla Rowerów, tutaj ciągnie się kilometrami. A na przedmieściach Sztokholmu zamienia się w rowerową autostradę służącą do transportu rowerowego dla mieszkańców do sklepu, pociągu, szkoły albo w celach rekreacyjnych. Dzięki temu jest tu cicho i spokojnie. Mogą jeździć dzieci i całe rodziny.
Ten biały pas oddziela jedynie ruch pieszy od ruchu rowerowego. Drogi te są w całości z asfaltu, gładkiego i wyprofilowanego dla wygody aby mogli korzystać wszyscy bez względu na rodzaj roweru i umiejętności.
Dojechaliśmy w dobrych nastrojach do Sztokholmu akurat gdy można było się już zrobić check-in w naszym zarezerwowanym miejscu noclegowym. Okazało się, że wybraliśmy zupełnie przypadkowo hostel tuż obok hotelu gdzie nocowaliśmy gdy byliśmy ostatnio w Sztokholmie. Jednak hostele są fajniejsze przez to, że mają wspólne kuchnie do przygotowywania posiłków. W hostelu był co prawda automat do kawy ale dodatkowo płatny więc mało osób z niego korzystało. Zresztą za rogiem przy głównej ulicy był supermarket, obok blisko kilka restauracji i bistro z kanapkami, kawą i słodkimi bułeczkami.
Bardzo lubimy atmosferę takich miejsc gdzie można poczuć się zupełnie na luzie i trochę jak w domu. Jedynym pomieszczeniem ze światłem dziennym jest jadalnia gdzie zwykle przesiadywały grupki młodzieży, ale były też rodziny z dziećmi. Hostel został urządzony w miejscu gdzie kiedyś był garaż, więc wszystkie pokoje są bez okien. Ale to jedyny minus tego miejsca. Reszta bez najmniejszego zarzutu.
Po zapakowaniu sakw na rowery wrzucamy klucz do skrzynki z napisem check-out i ruszamy. O tej porze miasto jeszcze śpi, ruch jest minimalny, a trasa do nabrzeża krótka i oczywiście wszędzie oznakowana jako droga dla rowerów. Jeśli jedziemy ulicą to wyznakowanym pasem tylko dla rowerów. Najczęściej był to wymalowany czerwony pas rowerowy pomiędzy pasem dla autobusów i jednym pasem dla samochodów. Podobny fragment jak na Świętokrzyskiej w Warszawie. No i oczywiście dużo różnych mostów, kładek pomiędzy wyspami, na których jest rozlokowane miasto.
Prom już przybił, ale długo czekaliśmy na wjazd bo dopiero trwał załadunek ciężarówek. Oczekiwanie umilił nam rozmową jeszcze jeden rowerzysta, który okazał się Austriakiem podróżujący do Finlandii na spotkanie ze znajomym Finem. Gadatliwy starszy pan okazał się vice-prezesem wiedeńskiego stowarzyszenia muzycznego o dość bogatym życiu podróżniczym. Aktualnie był w trakcie wyprawy po Europie.
Zarezerwowaliśmy kabinę, co było bardzo dobrym pomysłem, bo mogliśmy komfortowo spędzić czas. Wzięliśmy prysznic i przebraliśmy aby móc pozwiedzać kolejne pokłady promowe. A było gdzie chodzić i co robić. Przez resztę podróży (do Turku płynęliśmy prawie cały dzień) nadrabialiśmy zaległości czytelnicze i podziwialiśmy widoki z górnego pokładu.
Wreszcie wieczorem drugiego dnia pływania po Bałtyku wysiedliśmy z promu na finlandzkiej ziemi.
Na wizytę w Muzeum Sztuki w Turku było za już za późno więc pojechaliśmy od razu do naszego kolejnego miejsca noclegowego.