Czwarty raz z rzędu biorę razem z Darkiem udział w trzebnickim maratonie szosowym. Jak do tej pory w ostatnią sobotę kwietnia pogoda dopisywała: zawsze było słonecznie, ale tym razem było wyjątkowo słonecznie. Mój start co prawda przypadał na dość wczesną godzinę, ale co mieli powiedzieć uczestnicy startujący później. Koło południa żar lał się już z nieba na dobre.
Nowością w tegorocznej edycji było losowanie grup startowych. Do tej pory panie jechały przodem, ale razem. W wyniku losowania kobiety, których startuje niewiele, zostały rozproszone na trasie. No bo jak ma utrzymać się z 9 chłopakami statecznie jadąca pani. Jak były grupy całkowicie damskie to zawsze jakieś podobnym tempem jadące trzymały się ze sobą.
Ja zanim dobrze nacisnęłam na pedały tuż po starcie to już cały męski peleton mi odjechał na kilkanaście metrów i nie byłam w stanie jechać z moją grupą. Próbowałam ich tylko gonić w mieście bo trasa trochę kluczyła i nie chciałam się zgubić, ale zaraz za rogatkami pozwoliłam im uciec. Zresztą nie potrzebowałam tak bardzo peletonu bo wiedziałam, że za mną jedzie Darek. W ramach treningowej jazdy postanowił dołączyć się i dotrzymywać mi towarzystwa. Darek dziś się nie ścigał, dzisiejszą jazdę potraktował kontemplacyjnie i pojechał w intencji akcji MS Walk, o której napisał na swoim blogu Polak do góry nogami – jechał dla Anny. Ja zaś chciałam się zmierzyć z nowym dystansem 150 km (do tej pory maratony szosowe w Trzebnicy były 120 lub 130 km), a pojechanie w wyścigu było dodatkowym motywatorem. Tym sposobem ja nie musiałam jechać sama, a Darek miał wycieczkę w niezbyt forsowym tempie i mógł spełnić swoje postanowicie wycieczki dedykowanej dla Anny chorującej na SM.

Pierwsze kilometry szły nam wyjątkowo łatwo i szybko, może nawet za szybko. Potem dogoniła nas grupa startującej dziś naszej koleżanki Ani, ale w grupie nie było Ani – to było 5 uciekinierów, którzy przemknęli obok nas z prędkością zawrotną (może nawet 45 lub 50 km/h). Nasze liczniki pokazywały dobrze ponad 35, co i tak wydawało się nam zbyt mocną jazdą. Ale początki zwykle takie są. Zwłaszcza tutaj w Trzebnicy, pierwsza część trasy jest płaska jak stół, wszyscy wypoczęci i pełni sił. Cenę brawury na pierwszych 50 kilometrach płaci się na ostatnich 50 km z podjazdami, ale są też tacy, którzy polegną jeszcze wcześniej. Ania, która startowała w grupie 2 minuty po starcie mojej grupy miała zadanie dogonić nas abyśmy potem mogły jechać razem. Plan powiódł się częściowo, Ania dogoniła nas i przywiozła nawet ze sobą grupę kolarzy, do której skwapliwie się dołączyliśmy. Grupa jednak była wyraźnie zmęczona więc po kolejnych kilometrach ja z Anią i początkowo Darkiem narzuciliśmy swoje tempo jazdy. Wciąż czuliśmy się jeszcze silni.
Przez jakiś czas jechałam z Anią, potem ona na chwilę się zatrzymała, Darek nie dał nam kolejnej zmiany i gdzieś się zapodział. Zostałam sama. Żadna z grup mijających lub mijanych po drodze nie jechała moim tempem, a to za szybko, a to za wolno. Czułam się jak na długodystansowym triathlonie, gdzie każdy musi jechać sam i nie można tworzyć peletonów. Samotnie zmagałam się z wiatrem i podjazdami. Najgorszy podjazd pokonywałam na stojąco, paliły uda, a w otwarte usta wpadła mi mucha, której nie udało mi się na szczęście połknąć, wyplułam ją w ostatniej chwili tuż przed samym szczytem, razem z cisnącymi mi się na usta słowami „po co się tak męczę i dlaczego dobrowolnie poddaję się takim torturom”. Na deser tych „nieszczęść” okazało się, że do ubiegłorocznej nowej atrakcji w postaci tego sztywnego podjazdu organizator dodał kilka innych mniej stromych, ale męczących podjazdów oraz mały fragment trasy poprowadził po kocich łbach. Jeśli dodać do tego zniszczoną nawierzchnię na ponad 80% trasy, a nawet bardzo zniszczoną, to wytrzęsło nas w tym roku dużo dłużej i mocniej niż do tej pory.
Tuż przed wyjazdem z małych lokalnych dróg na ostatni odcinek szosy do Trzebnicy dogoniła mnie Ewuśka, która startowała jakiś kwadrans po mnie. Mocna dziewczyna, ładnie pojechała w debiucie.
Wreszcie jest ostatni długi zjazd i już tabliczka Trzebnica. W mieście skręt w lewo, na którym policjanci zatrzymują ruch samochodów, rondo, przejazd w tunelu i meta. Na mecie czekał już na mnie Darek. Próbuję zejść z roweru, ale w tym momencie łapią mnie skurcze w mięśniach uda: z przodu i z tyłu. Nieciekawa sytuacja, bo nie wiadomo jak to rozciągnąć. Podczas jazdy już w końcówce też łapały mnie skurcze, ale wtedy próbowałam je rozciągać (na zjazdach), albo kręcić z dużą kadencją aby ich tak bardzo nie napinać. Te skurcze to wynik odwodnienia. Nie zatrzymywałam się na pierwszym punkcie żywieniowym, bo mieliśmy jeszcze wtedy dużo picia, na drugim postój był krótki, przelałam wodę do bidonu i jazda. Nawet nic nie zjadłam, miałam swoje batoniki i żele węglowodanowe, które wciągałam przed każdą większą górką. Potem już nic do picia nie było, a moja woda i resztka napoju szybko się skończyła. Widziałam po drodze sklep i nawet stał oparty przed sklepem rower z numerem startowym, ale nie wzięłam ze sobą pieniędzy, więc pojechałam dalej. Kolejne doświadczenia startowe za mną.

Ale już po wszystkim, odpoczywamy na pikniku za metą, wypijam trzy małe butelki wody. Na twarzy mam grubą warstwę soli. Przyjeżdżają kolejni znajomi, w tym Luiza, która startowała w grupie kilkadziesiąt minut za nami. Wreszcie zmęczeni i rozpaleni od słońca wracamy do hotelu, na szczęście kilka ulic dalej. Teraz będziemy się regenerować. Tym czasem na trasie jest jeszcze Rybka, który zdecydował się na dystans 225 km (GIGA), ale on uwielbia rower i długie dystanse.

Moja 150 km trasa maratonu rowerowego „Żądło Szerszenia” , czyli dystans MEGA. Przejechałam ją w 5 h 17 min. To dało mi siódmy czas wśród kobiet na tym dystansie i pierwsze miejsce w kategorii wiekowej, no i kolejna granica przesunięta do przodu.

A tu jeszcze znalazłam siebie w tej galerii zdjęć z mety na stronie z wynikami.

3 komentarze

  1. Pozdrawiamy Anno, nie poddawaj się!
    My będziemy walczyć w najbliższą sobotę aby nie zjechać przedwcześnie do bazy maratonu szosowego. Zapisaliśmy się nieopatrznie na dwie pętle, a po przejechaniu treningowo trasy wiemy, że łatwo nie będzie. Pokusa wcześniejszego ukończenia będzie duża, ale wierzę, że nam się uda przejechać całość. Dodam jeszcze, że maraton rogrywa się w terenie górskim (na 1 pętli jest do podjechania 1300 m przewyższenia, w tym jeden podjazd na długości 7 km).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *