Kolejny dzień upłynął nam na szybkiej orientacji w jakim jesteśmy państwie. Najpierw jechaliśmy długo przez Holandię.
Szklarniowa uprawa hydroponiczna truskawek.
Niespodziewanie wjechaliśmy na teren Belgii. Zorientowaliśmy się po tablicy powitalnej i innym oznaczeniu ścieżek rowerowych: innego koloru tabliczki i oznakowanie trzycyfrowe zamiast dwucyfrowego. Ścieżka w lesie początkowo wiła się przyjemnie, potem jednak jechaliśmy cały czas wzdłuż kanału. Jeśli gdzieś przejechaliśmy na druga stronę to był to jedyny przerywnik długiej, płaskiej i niekończącej się przez chyba ponad 20 km prostej i nudnej ścieżki nad kanałem. Dobrze, że zrobiliśmy sobie przerwę w cukierni na belgijskie praliny.
Po przepłynięcia malutkim kręcącym się jak bąk promem przez małą rzeczkę znaleźliśmy się znów w Holandii.
Teraz już wiadomo dlaczego Holandia jest potęgą w piłce nożnej, skoro już od podstawówki dzieciaki uczą się kopać piłkę.
Potem nasza ścieżka przecinała kolejno Niemcy, Holandię i znów wjechaliśmy do Niemiec. Pojawiły się większe domy z kamienia typowo niemieckie. Przed Aachen mieliśmy kilka podjazdów i zjazdów, niektóre o nachyleniu 14 %. W mieście trzeba było się szybko przestawić z holenderskiego stylu jeżdżenia rowerem na niemiecki. Tutaj obowiązywał system pasów rowerowych wkomponowanych w jezdnię i jechało się blisko samochodów. Na szczęście kierowcy byli wyrozumiali. Ścieżek jest sporo, ale rowerzystów nie tak dużo jak w Holandii.
Nocujemy w hotelu blisko centrum ale wieczorem już nie mieliśmy siły na zwiedzanie miasta bo dzisiejszy etap miał 150 km.