Po wielkim oczekiwaniu, ale z małą walizką polecieliśmy do naszego drugiego bliskiego sercu miejsca na planecie Ziemia (czasem trzeba i taki sposób przemieszczania wybrać).
Na lotnisku w Eindhoven przywitała nas cała królicza rodzina:
a w Rotterdamie, oczywiście wszędzie rowery i kanały. I pomyśleć, że w piątkowe popołudnie w centrum miasta może być tak spokojnie i cicho niczym w czas majówki, gdy wszyscy wyjechali. Tak działa transport zrównoważony: widać tylko jeżdżących rowerami i trochę ludzi w metrze, a samochody gdzieś zniknęły.
Jeden z chodnikowych obrazków, zamiast zwykłej betonowej płytki, pełnił rolę wyróżnika przed kolejnym wejściem do czyjegoś domu:
Jezdnia z kostki (częsty widok), ale ścieżki rowerowe po obu jej stronach z gładkiego asfaltu (u nas widok wciąż rzadki):
Bezpłatny parking rowerowy przy dworcu kolejowym zawsze robi wrażenie. W każdym holenderskim mieście to samo – jak okiem sięgnąć gąszcz zaparkowanych rowerów.
Dzisiejszy dzień zakończyliśmy wizytą w muzeum, ale bardziej w celu kulinarnym niż duchowym. W jednej z sal na parterze zjedliśmy kolację w eleganckim stylu. Miejsce rekomendowane, menu wymyślne, a sposób podawania potraw wzbudziłby zachwyt niejednego smakosza. Miło jest spędzać czas w takich miejscach.
Z wrażenia nikt nie pstrykał zdjęć przy stole, a smartfony służyły dyskretnie za translatora (do tłumaczenia nazw potraw, których raczej na pewno nie można kupić w markecie na rogu).
Całości rodzinnego spotkania dopełnił mały wieczorny spacer w równie pięknych okolicznościach.
Dworzec centralny w Rotterdamie, ponoć długo budowany, co wytykali mieszkańcy, zachwyca swoim prostym wystrojem, ale przede wszystkim funkcjonalnością. Jest główną stacją sieci kolejowej, ale jednocześnie stacją metra i małym centrum handlowym.