Biorąc udział w Długodystansowym Marszu na Orientację (DyMnO w opcji trasy A-50, czytaj optymalnie do pokonania na nogach 50 km, o ile nie zrobi się błędu lub nie nadłoży drogi z innego powodu), zafundowaliśmy sobie zwiedzanie Puszczy Kamienieckiej w przyspieszonym tempie. Rozpoczęliśmy o 7:30 rano spod szkoły w Łochowie zaopatrzeni przez organizatora w plik map. Dwie w skali 1:25000 (aktualne na 1985 r.) oraz trzy mapy do BnO dokładniejsze: dwie w skali 1:15000 (aktualne lipiec 2001 i sierpień 2005) oraz trzecia w skali 1:10000 z sierpnia 2005. Do tego na deser – na białej kartce fragmenty mapy w nie wiadomo jakiej skali do wykonania ZS (zadanie specjalne) bez zaznaczonych PK (punktów kontrolnych). Z odprawy wiedzieliśmy tylko, że zadanie to będzie do wykonania na koniec, gdzieś blisko bazy oraz że lampiony (dużo mniejsze niż te na pozostałej trasie) rozstawione będą od godziny 10. Zadanie nazywa się „szwajcarka”, choć Darek ciągle mylił nazwę, nazywając je „hiszpanką”, co i tak nie miało żadnego znaczenia, bo była to dla nas czarna magia.
Teraz nastąpi długi opis, tylko dla wytrwałych w czytaniu rozwlekłych relacji.
Na start przyjechał przedstawiciel miejscowych władz, który powitał uczestników obiecując, że na trasie czekają na nas bagna lub inne podmokłe atrakcje, a po dotarciu do szkoły będą prysznice z zimną wodą. Obydwie obietnice sprawdziły się w 100%. Niestety ten sam lokalny przedstawiciel władz nie pojawił się na zakończenie imprezy, zatem nie było okazji mu podziękować za dotrzymanie słowa, ale mogę to zrobić niniejszym, co właśnie czynię.
Po rozdaniu map (tuż przed startem) nie traciliśmy zbyt dużo czasu na ich studiowanie tylko ruszyliśmy za jedną z grup uczestników gnając za nimi do punktu oznaczonego nr 1. Punkty od 1 do 9 były zaznaczone jako kolejność obowiązkowa, zatem wiadomo było, że raczej wszyscy pobiegną od razu ku PK1. Potem już nie było tak łatwo, bowiem rozpoczął się etap zwany scorelaf-em, czyli kolejność dowolna. I tu zaczęła się rzeźba oraz rozpacz. Zatrzymaliśmy się na chwilę aby popatrzeć na mapę. W tym czasie wszyscy gdzieś się rozbiegli, a nas zaczęły atakować pierwsze komary, co tylko wzmogło naszą porażkę, bo zupełnie nie mogliśmy odnaleźć się w terenie. Gdy wreszcie zaczęły się nam zgadzać teren z mapą, kręciliśmy się w kółko nie mogąc namierzyć poszukiwanego PK. Podobnie miało jeszcze dwóch innych uczestników, bo też nerwowo wymieniali uwagi między sobą. Wreszcie jakoś szczęśliwie udało się z punktem „U”, a następnie z „T”. Potem już zupełnie spokojnie idziemy w kierunku punktu „S”. Spotykamy się z Gosieńką, mija nas Janek i paru innych uczestników, którzy poruszają się biegiem. Po dojściu do rozstaju ścieżek kilka osób wybiera wariant brodzenia w wodzie po kostki, my zawracamy. Odnajdujemy inną ścieżkę, która co prawda nie okazała się sucha, ale przynajmniej doprowadziła nas bezbłędnie do punktu „S”. Mając już raz a dobrze zmoczone buty bez wahania przebijamy się przez podmokły las do PK 2. Mamy w pamięci słowa organizatora na odprawie technicznej: „tylko początek trasy na północy będzie mokry, na południu jest już zupełnie sucho” i tego się trzymamy wpadając po kostki w brunatną wodę.
Z „trójką” (zakręt rowu) poradziliśmy sobie bez problemów – szliśmy jak po sznurku: drogą, a potem wzdłuż rowu. Na odkrytej przestrzeni z daleka widoczne były sylwetki innych zawodników z mapami w rękach podążający w tym samym kierunku. Potem przedzieraliśmy się krótko przez krzaki w poszukiwaniu punktu „A” znów lekko tracąc orientację, ale tylko na chwilę. Po krótkiej wymianie zdań dotyczącej kierunku północnego wybrnęliśmy z opresji idąc wzdłuż ogrodzenia ośrodka wypoczynkowego, skąd dochodziły nas grilowe zapachy. Punkt „B” w sosnowym „czystym” lesie był łatwy, do „C” po drugiej stronie drogi też dotarliśmy bez większych utrudnień. Wyjmujemy z plecaka kanapki.
Minęliśmy domki letniskowe nad Liwcem i odbiliśmy na wschód przecinającą las drogą. Na szerokiej leśnej drodze spróbowaliśmy nawet potruchtać aby nieco przyspieszyć tempo. Przed nami długi odcinek do PK 4. W okolicach punktu minęliśmy kilku zawodników, chwila na pozdrowienie i znów zostaliśmy sami. Oceniliśmy zapas czasowy, który pozostał nam do limitu: z 13 godzin zostało nam więcej niż 9 godzin. Uznaliśmy, że warto porwać się na odnajdywanie kolejnych puntów literowych w ramach trzeciego scorelaufu.
Zdani na dokładniejszą mapę przechodzimy do poszukiwań. Na punkt „K” weszliśmy nawet bez specjalnego szukania. „H” i „G” też poszły jak po maśle w widnym sosnowym lesie z wydmami. Pewni siebie spróbowaliśmy zejść z punktu „G” na azymut. Niestety droga, do której doszliśmy jakoś nam nie pasowała z tym co na mapie, co szybko wytrąciło nas z dalszej pewności. Dłuższe debatowanie nad mapą i oznaczeniami na słupkach z nr leśnych kwartałów nie wchodziło w grę, gdyż każde zatrzymanie się w lesie kończyło się odganianiem chmar komarów. Zaryzykowaliśmy zatem i poszliśmy dalej na północ za wskazaniem kompasu. Po chwili teren zagrał z mapą i pojawił się zwarty, podmokły las. Punkt „E” zaatakowaliśmy z północy obchodząc podmokły fragment. Świadomie zrezygnowaliśmy z poszukiwań punktu „D” i od razu skierowaliśmy się w kierunku „J”.
Idziemy przez sosnowy las wzdłuż brzegu Bugu, który płynie tutaj zakolem. Tegoroczny stan wody jest bardzo wysoki co sprawia, że rzeka jest jeszcze szersza niż zwykle. Skarpa jest podcięta przez silny nurt wody w wielu miejscach tak mocno, że nie wszędzie zachowała się ścieżka wzdłuż rzeki. Widać wystające korzenie drzew rosnących tuż nad samym brzegiem. Miejsce jest malownicze i chętnie byśmy tu zostali dłużej, ale opuszczamy je kierując się na poszukiwanie kolejnego PK.
Najpierw odnajdujemy jeziorko na skraju nieprzebieżnego lasu. O obecności mokrego terenu informują nas kumkające głośno żaby oraz brzęczenie jakiegoś przedstawiciela wodnego ptactwa. Przeczesujemy z Darkiem dwukrotnie okoliczne krzaki jednak nie napotykamy żadnego lampionu. Zrezygnowani wracamy, gdy spotykamy dwóch kolegów, którzy właśnie rozpoczęli poszukiwania punktu „J”. Zachęceni przez nich ponownie szukamy biało-pomarańczowego oznaczenia. Okazało się, że należało szukać bardziej na zachód. Gdy perforowaliśmy karty startowe jeden z kolegów stwierdził, że zna nas z Matragony. Jak się wyjaśniło w trakcie rozmowy chodziło o pieszy maraton w Kampinosie organizowany przez Klub Matragona , a nie o górę Matragonę. Po tym miłym spotkaniu rozstaliśmy się, gdyż szliśmy w przeciwnych kierunkach.
Przedzieraliśmy się chwilę przez gęsty las, potem przechodziliśmy po zwalonym drzewie na drugi brzeg zalanego rowu i jakoś suchą stopą udało się dotrzeć do „L”, czyli naszego ostatniego z zaplanowanych punktów scorelaufu. Teraz należało się kierować w kierunku wsi Szumin do PK 5. Ścieżka wyprowadziła nas znów nad brzeg Bugu, gdzie spotkaliśmy dwoje uczestników rozmarzonych widokiem rzeki. Nie przeszkadzaliśmy im w kontemplowaniu i oddaliliśmy się skupieni nad śledzeniem mapy. Chcieliśmy bezbłędnie wyjść na drogę, która zaprowadzi nas do kolejnego PK, czyli nr 6. Ponieważ odnalezienie tego punktu nie nastręczyło nam żadnych trudności postanowiliśmy zabrać się za rozpracowanie opuszczonych punktów z mapy pierwszego scorelafu, a mianowicie: M, N, O, P. Ja miałam jeszcze ochotę na R, ale Darek ostudził mój zapał przypominając o limicie czasowym. Od startu minęło już 6 i pół godziny, a my oprócz literowych braków mieliśmy jeszcze trzy bardzo oddalone od siebie punkty 7, 8 i 9 oraz powrót do bazy, nie licząc zadania specjalnego. Za rezygnacją z „R” przemawiał też fakt, że wyglądało z mapy, że jest w części podmokłej, którą mieliśmy przyjemność zaliczyć na samym początku dzisiejszej imprezy. Buty już nam trochę wyschły, zatem kolejne ich moczenie odłożyliśmy sobie na inną okoliczność.
Straciliśmy potem mnóstwo czasu i energii na szukanie punktu „M”. Najpierw trochę na okrągło (poszliśmy drogami, zamiast przecinkami leśnymi) dotarliśmy do miejsca skąd próbowaliśmy go zlokalizować. Próbowaliśmy z dwóch stron, ale bez efektu. W tym czasie spotykaliśmy innych zawodników, z których ktoś mówił, że dzwonił do organizatora z informacją że punktu nie ma. Z pewną rozterką w sercu i my daliśmy sobie spokój ruszając w kierunku „P”, a następnie do „O”.
Po drodze spotkaliśmy ponownie kolegę, który razem z nami kluczył w okolicach domniemanego „M”. Podzieliliśmy się z nim piciem, bo zabrakło mu wody, a on przyznał się nam, że wycofując się z miejsca gdzie powinien być „M” znalazł lampion, ale po drugiej stronie drogi. Wróciliśmy zatem z pobliskiego punktu „N” w poszukiwanie „M” w nadziei, że i nam się uda odnaleźć ten lampion. Niestety nasze przeczesywanie lasu i tym razem nie przyniosło żadnego efektu. Opuszczamy zatem przyjemny i suchy las, mijając po drodze wydmowy fragment. Napotykamy przeszkodę w postaci niedużej rzeczki. Zdejmujemy buty, a zimna woda przyjemnie chłodzi stopy, jest też okazja wysypać piach z butów. Po tym orzeźwieniu nabieramy sił do biegu. Musimy szybko dotrzeć do PK 7 wysuniętego daleko na północno-wschodni kraniec, a potem przebić się do PK 8 na południu. Na szczęście nie mamy kłopotów z odnalezieniem siódmego PK i ruszamy truchtem prostą jak drut drogą na „ósemkę”.
Mijamy po drodze innych zawodników, bo nasze tempo nieco wzrosło na tym prostym odcinku gdzie nie ma potrzeby nawigowania. Docieramy w okolice gdzie należałoby się spodziewać punktu „8”, ale droga z mapy nie istnieje w terenie i musimy się przedzierać przez posadzony tu młodnik. Razem z nami idzie Zdzisiek, który z racji swojego wieku i doświadczenia namierza punkt 8 bez trudu. Za nami podążają koledzy, których spotkaliśmy przy odnalezionym wspólnie „J”. Połączywszy siły razem docieramy do wsi Łosiewice gdzie w napotkanym przy drodze sklepie uzupełniamy płyny. Idziemy drogą popijając i rozmawiając. Nikomu się nie śpieszy. Razem dochodzimy do ostatniego punktu nr 9 w brzozowym zagajniku na skraju lasu. Potem jakoś tak zupełnie naturalnie podążamy wspólnie przez las próbując się przedostać na jego drugi kraniec do drogi, która ma nas zaprowadzić do bazy.
Zdzisiek jest za koncepcją ominięcia cieku wodnego na granicy lasu, co okazuje się być uzasadnione, bo z jednej ścieżki musimy się wycofać z racji sporego rozlewiska. Próbujemy zatem drogą nieco głębiej środka lasu, ale systematycznie utrzymując kierunek zachodni, którego pilnuje Marcel zerkając na kompas. Wreszcie udaje się nam wydostać na drogę we wsi Łojki. Teraz zwycięża pomysł Darka aby puścić się biegiem prosto drogą asfaltową. Rozdzielamy się zatem ze Zdziśkiem, który będzie próbował dojść swoim tempem ale krótszą drogą do szkoły. Nasza czwórka zaś biegnie szosą nieco dookoła, ale bez kluczenia: najpierw do torów, a później wzdłuż.
Po drodze debatowaliśmy jeszcze nad zadaniem specjalnym, bo czasu nam zostało grubo ponad godzinę. Okazało się, że najpierw musimy iść do szkoły i nanieść z tzw. wzorcówki zaznaczenie punktów na naszą dziurawą mapę. Na wzorcówce podana były skala mapy oraz zorientowany kierunek północny. Nie dawało to nadal całego obrazu gdzie należy szukać punktów, ale postanowiliśmy spróbować się pobawić. Najpierw nanosimy punkty z mapy wzorcówki na nasze niekompletne mapy:
Zaczęliśmy od punktu nr 1, który wg widocznego wycinka mapy miał znajdować się przy rowie z wodą. I rzeczywiście się tam znajdował, ale niestety ku naszemu rozczarowaniu po drugiej stronie rowu. Marcel przeskoczył, my musieliśmy przejść na drugą stronę wracając do drogi.
Potem próbowaliśmy ustalić położenie punktu nr 2. Znaleźliśmy jakiś lampion w tej okolicy, ale ktoś z szukających uznał, że to może być punkt stowarzyszony (PS), czyli mylny. Na wszelki wypadek jednak podbiliśmy kartę perforatorem z tego lampionu. Jak się potem okazało dobrze zrobiliśmy, bo punktów mylnych w tym zadaniu nie było.
Zostało nam 40 minut. Darek i kolega, który towarzyszył Marcelowi poszli już do szkoły. Ja z Marcelem postanowiliśmy spróbować pójść do odległego punktu nr 6, ale jak się wydawało z wycinka mapy, łatwego do odnalezienia. Punkt był rzeczywiście tam gdzie się go spodziewaliśmy tyle, że znów złośliwie, po drugiej stronie rowu z wodą. W tym miejscu jednak udało się przeskoczyć rów nawet i mnie, zatem „szóstka” z zadania specjalnego zaliczona. W nagrodę za to udało się nam w drodze powrotnej znaleźć punkt 4 bez specjalnego szukania. A więc kara czasowa za braki PK będzie jeszcze mniejsza.
Pozostałe punkty 3 i 5 zostawiliśmy tym, którzy mieli więcej czasu i na kwadrans przed limitem zameldowaliśmy się na mecie. Uścisk dłoni za wspólne zmagania i motywację na trasie i można już odpocząć. Darek czekał na mnie w szkole już lekko odświeżony. Gdy i ja ochłonęłam (ostatni kilometr pokonywałam biegiem) możemy iść na zasłużony obiad. Jest co prawda pora później kolacji i nie czuję zbytnio głodu, ale zupa serwowana przez uprzejme panie smakuje całkiem nieźle. Jednak dwa hamburgery do tego, to już dla mnie zdecydowanie za dużo.
Teraz marzę o prysznicu i szybkim zdjęciu ciężkich butów. Czekają mnie jednak dwa rozczarowania. Po pierwsze woda jest tylko zimna, ale przecież tak było obiecane i to przez „władze”, więc w zasadzie nie ma o co się kłócić. A po drugie zdjęcie butów wcale nie przynosi ulgi, wręcz przeciwnie, dopiero wtedy czuję jak bardzo bolą mnie stopy.
Na szczęście organizator szybko podliczył punkty z naszych kart startowych i już możemy się dowiedzieć jakie są wyniki. To już koniec przygody z kompasem na dziś. Chowam do plecaka pomiętą mapę i żegnamy się. Jeszcze tylko dekoracja i można jechać do domu.
W drodze powrotnej dowiadujemy się od Zdziśka, który zabrał się z nami, ile imprez na orientację już zaliczył oraz o jego dokonaniach pływackich. Jak widać na emeryturze też można żyć ciekawie.
no i fajnie, Dymno zawsze było bardzo trudne, Kierat powinien być prostszy
Kg
Już, już i pewnie by nas skusił Kierat, ale może i dobrze się stało, ze zostaliśmy w domu, zwłaszcza patrząc za okno na warunki pogodowe, brrr, nie dość, że mokro to jeszcze do tego zimno.