Po pierwszej wycieczce na Czerwone Wierchy, potrzebny był dzień regeneracyjny. Część naszych mięśni wymagała powrotu do przynajmniej stanu wyjściowego, a mój spuchnięty staw skokowy okładania lodem. Dlatego najlepszym sposobem na aktywny odpoczynek było pływanie. Co prawda nie w Morskim Oku, ani w żadnym z licznych polecanych wielkimi banerami reklamowymi ośrodkach typu SPA, czy inne termy. Nie daliśmy się zwieść ani zimnymi wodami stawu, ani gorącymi basenami termalnymi czy sauną. Wybraliśmy pływalnię miejską w Nowym Targu. Nowy i duży obiekt, wewnątrz czysto, nowocześnie, niecka basenowa ze stali nierdzewnej i do tego wszystkie tory prawie puste. Mieliśmy cały tor tylko dla nas dwoje. I całość za jedyne 8 zł za 1 godzinę + 10′ na przebieranie się. Czego więcej potrzeba.
Co prawda oprócz wody w basenie mamy codziennie wilgoć w postaci opadów deszczu w różnych konfiguracjach: burze z piorunami i krótkotrwałe ulewy, opad ciągły, czy mżawka albo mgła, ale zrelaksowani po pływaniu nabraliśmy chęci na drugą wycieczkę pieszą. Tym razem jednak zmienna pogoda towarzyszyła nam na szlaku. Rano najpierw grzmiało, potem popadało, a na zakończenie zaświeciło słońce.
Trasa miała być widokowa, bo jak podaje przewodnik z Polany Rusinowej roztacza się słynna panorama i widok na Tatry – jeden z najwspanialszych. A ze szczytu Gęsiej Szyi widać ponoć 50 szczytów Tatr Wysokich i Bielskich. Nie liczyliśmy tych szczytów, bo niebo zasnuły chmury i raczej śpieszyło się nam zejść do Równi Waksmundzkiej żeby okrążyć dolinę i wrócić lasem reglowym znów na Polanę.
A może po prostu od czasów gdy powstał przewodnik autor nie odwiedzał tego miejsca, albo świerki za wysoko urosły od tamtej pory? Faktem jednak jest, że ze skałek Gęsiej Szyi dużo się nie dało zobaczyć.
Wędrówka przez las dostarczyła nam dużo więcej wrażeń estetycznych. I choć droga w lesie podobna do setki innych, którymi do tej pory chodziliśmy, to jednak przechadzka była bardzo przyjemna i miejscami dość widokowa.
Na koniec wyobrażaliśmy sobie szałasowe życie bacy z juhasami, którzy całe lato wypasali na halach owce. I jak na zawołanie słychać było beczenie małych owiec, szczekanie zaganiającego ich psa i odgłosy dzwonków, które przyczepione do szyi owiec w stadzie prowadzonym przez pasterza, dzwoniły monotonnie. Miałam wrażenie, że to wszystko na potrzeby turystów, którzy przyglądali się temu pokazowi kulturowego wypasu owiec jak zauroczeni. Grupa Japończyków czy Francuzów, wszyscy ubrani jak na prawdziwą wyprawę wysokogórską, powyjmowała swoje smartfony i fotografowali szałasy, tablice informacyjne i co się dało dookoła oraz zaraz wysyłali zdjęcia na serwisy społecznościowe. Wioska pasterska na Polanie Rusinowej i żywe owce widać zrobiły na nich większe wrażenie od samego widoku na góry.
Za to na drodze w Dolinie Filipka mijaliśmy dwie szkolne wycieczki. Dzieciaki też biegały z telefonami i pstrykały wszystko co widziały przy drodze: strumyk, kamienie, drzewa i trawy. Jeszcze nie wiedzą, że powinny zostawić miejsce na zdjęcia gór, owiec i łąki. Może jeszcze po drodze nauczyciele pokażą im drewniany kościółek. Nie wiem, tylko, czy widziały kwitnące przy samej drodze storczyki tatrzańskie. Bo ja w jedną i drugą stronę wypatrzyłam je, podobnie jak kilka kosów, które trochę bawiły się z nami w chowanego.
Wycieczka nie była ani trudna, ani długa. taka w sam raz na przedpołudnie. Trasa raczej mało uczęszczana, tylko odcinek do Rusinowej Polany bardziej zagęszczony. Jednak miejsce warte przespacerowania się, choćby nawet po to aby posiedzieć chwilę na łące, pogapić się na góry i posłuchać dzwonków stada owiec. Można przenieść się do świata, w który czas się zatrzymał.