Puszcza pokazała nam swoje dwa oblicza. Nie było w tym roku co prawda magicznego świtu i mgieł oraz połyskujących w świetle wschodzącego słońca zmoczonych rosą pajęczyn, ale wczesna jesień w lesie zawsze jest cudowna. Za to nocą było strasznie, choć na swój sposób też pięknie. Dźwięki, do których żyjąc w mieście nie jesteśmy przyzwyczajeni, budziły w nas mieszane uczucia. W ciemnościach słyszeliśmy nawoływania puszczyka, a nad ranem wydzierał się gdzieś w oddali żuraw (czyżby jeszcze nie odleciały do ciepłych krajów?). Potem w ciągu dnia wiele razy odzywały się inne ptaki, ale najgłośniejszy był kruk, który wyraźnie chciał z nami pogadać. Przez 14 godzin zżyliśmy się z puszczą jak mało kto. Na chwilę nawet zamieniłam się w sowę, ale to było już na mecie:

Nie ma to jak duma z pokonania 100 kilometrowego dystansu:

Tak się chodzi „setki”:

Nasza historia pokonywania Maratonu Pieszego w Puszczy Kampinoskiej sięga 2010 r. Wtedy po raz pierwszy daliśmy się namówić na przejście całego maratonu, co zajęło nam 17 godzin. Razem z Jeffersonem i Pitem biegliśmy do połowy dystansu. Jeff został na mecie 50 km, a my już dalej tylko maszerowaliśmy. Choć marsz to i tak zbyt mocne słowo na nasze powłóczenie nogami. Sama nie wiem jak dotarliśmy wówczas do mety. Wtedy to już tylko głowa szła, bo wszystkie członki odmawiały posłuszeństwa.

Drugie podejście do maratonu puszczańskiego zostało przedwcześnie zakończone kontuzją Darka na 21 km, ale zdobyliśmy nowe doświadczenie oraz poznaliśmy sprawdzoną metodę pokonywania setek czyli „6 na 4”.

Po raz trzeci pojawiliśmy się przy kamieniu Zboińskiego na skrzyżowaniu szlaku zielonego z czerwonym w Dziekanowie Leśnym w sobotę 6 października tuż przed północą. Byliśmy przekonani, że tym razem będzie łatwiej i przede wszystkim szybciej. Martwiliśmy się tylko trochę co będzie z pogodą. Jeszcze w ciągu dnia było bardzo ciepło (17 stopni na plusie), ale sytuacja szybko się wyklarowała. Wieczorem w okolicach 20 najpierw zaczęło padać, a potem zerwał się porywisty wiatr, który jednak od 23 zaczął słabnąć. Ten wiatr przyniósł znaczne ochłodzenie. Wszystko zagrało dokładnie tak jak chcieliśmy. Bo najbardziej obawialiśmy się, że będzie nam za ciepło w naszych wełnianych koszulkach, które zamierzaliśmy przetestować w warunkach bojowych.  Reszta naszego ubioru to buff na głowę oraz jako pierwsza warstwa: kompresyjne podkolanówki oraz krótkie spodenki, na to spodnie ze ściągaczami na dole oraz obowiązkowe do lasu lekkie stuptuty. I jeszcze plecak wypełniony smakołykami i czymś do popijania w ulubionym smaku napoju izotonicznego. Wyposażenie dodatkowe to oczywiście latarka na część nocną i mapa + kompas na odcinki nieznakowane.

Po sygnale startu około 30 osobowa grupa napieraczy, w tym Jeff, Miodzio z Grejem i Dziki, wszyscy ostro ruszyli do przodu. Za nami została tylko Motylek z psami, która planowała od początku iść oraz Fasolka i Jarek z Ochoty, którym chyba też się nie spieszyło. Przez chwilę jeszcze biegł podobnym tempem do naszego Bartek, ale i on nas wkrótce gdzieś zgubił. Potem zaś, gdzieś za Palmirami, sami się zgubiliśmy. Klasycznie. Po dotarciu do odejścia od czerwonego szlaku zielonych znaków nie zwróciliśmy uwagi, że szlak biegnie w obie strony (jakoś w ciemnościach przegapiliśmy strzałki) i pobiegliśmy tak jak powinniśmy zielonym, tyle że w przeciwną stronę. Zorientowaliśmy się dopiero po dotarciu do brukowanej drogi, a przecież takiej tu na naszej trasie nie powinno być. Cóż robić, wróciliśmy do miejsca gdzie popełniliśmy błąd i zaczynamy od nowa. Nie wiem ile mogliśmy tu nadłożyć drogi, ale zakładam, że w skali całego maratonu nie było to dużo.

Gdy zniknęły latarki za nami i przed nami, zostaliśmy w ciemnościach sami. A przynajmniej tak mi się wydawało. Bo niby wokół panowała niesamowita cisza, ale od czasu do czasu dochodziły nas różne odgłosy leśnych ptaków. Świecący jasno księżyc i widoczne wyraźnie na prawie bezchmurnym niebie gwiazdy, zwłaszcza na odcinkach przez bagna, podsuwały  w głowie niesamowite obrazy. Ale nic się nie działo, było spokojnie i tylko odrobinę niepewnie. Zwłaszcza gdy nagle pojawiło się dwoje świecących oczu, a potem znów para oczu w innym miejscu. Nisko przy ziemi, wiec jakiś mały zwierzak, ale jednak nie byliśmy tu sami.
Wykazałam się największym stopniem opanowania i skupiłam jeszcze bardziej na pilnowaniu oznaczeń szlaku. Rozglądaliśmy się uważnie przy każdym najmniejszym rozwidleniu dróg. Wreszcie osiągnęliśmy odcinek trasy, który znaliśmy nieco lepiej. Choć w nocy i tak wszystko wygląda zupełnie inaczej.

Zegarek co 6 minut biegu wyznaczał piknięciem 4 minutową przerwę na marsz, w czasie której posilamy się i pijemy. Cały czas rozglądam się po drzewach szukając oznaczeń szlaku, weryfikujemy swoje położenie z mapą. Biegnąc patrzymy pod nogi oświetlając sobie drogę latarką. Po jakimś czasie zaczyna to być męczące, ale jesteśmy skupieni i w ciszy przemierzamy kolejne fragmenty trasy.

Po pięciu godzinach dogoniliśmy pierwszych piechurów, którzy wystartowali o 20. Od Granicy mijaliśmy coraz więcej uczestników maratonu. Najpierw pojedynczych, potem całe grupki idących, które oświetlając się światłem latarek wyglądały jak zjawy w ciemnym lesie. Wreszcie dogoniliśmy troje biegaczy. Poznaliśmy, że to biegacze po ich odblaskowych elementach na strojach i plecakach.  Zagadaliśmy więc do nich i wtedy ku naszemu ogromnemu zdziwieniu okazało się, że jednym z biegnących jest … Miodzio. Okazało się, że pobłądzili na trasie, a Miodzio skręcił kostkę i teraz tylko chcą dotrzeć spokojnie do mety na 50 km.

Wreszcie i my sami jesteśmy już blisko do połowy dystansu. Jeszcze tylko fragment drogą asfaltową i jest już szkoła. Wpadamy tylko po kolejne pieczątki na karty startowe, nalewamy wodę do bukłaków, dosypujemy proszek żeby napój był bardziej izo i w drogę. W drzwiach mijamy się z Dzikim, który też dziś nie dał rady powalczyć o sportowy wynik. W środku budynku jest nam za ciepło, więc szybko wychodzimy i biegniemy dalej. Na razie idzie gładko z planem. Cały czas trzymamy się schematu 6 na 4. Żadnych nieplanowanych przestojów, samopoczucie dobre. Jest już widno więc latarka wylądowała w plecaku, który znów jest ciężki, bo uzupełniliśmy go dodatkowym płynem. Ale pić trzeba, a punktów na trasie mało i organizatorzy serwują tylko wodę.

Długo przed imprezą zastanawialiśmy się jak długo uda się nam utrzymać odcinki biegowe, ale teraz po 50 km okazuje się, że zupełnie spokojnie mamy siłę biec. Może dlatego, że jest odcinek asfaltowy, ale potem po leśnych duktach tempo też mieliśmy w okolicach 6 min/km (na początku gdy biegliśmy po ciemku to był raczej trucht w okolicach 7 min/km).

Na punkcie na 75 km miłe panie w szkole zapraszają nas na ciepłą zupę. My jednak odmawiamy, wlewamy kolejną porcję wody do bukłaków i odmeldowujemy się obiecując, że może innym razem zjemy tę zupę, ale dziś nie mamy czasu. Pomiętając doświadczenia z pierwszego maratonu w puszczy wiadomym było, że jak usiądziemy w ciepłej stołówce to już moglibyśmy nie wstać tak łatwo od stołu. Tak więc naładowani jedynie adrenaliną i nieco głodni wyruszyliśmy na ostatnie 25 km.

Za Sosną Powstańców spotykamy dwie idące dziarsko dziewczyny, które po bliższym przyjrzeniu okazują się być Natalią i Martą, które znamy z imprez na orientację. Co za miłe spotkanie w środku puszczy. Dziewczyny idą trasą dziennej „50-tki”, której odcinek pokrywa się z naszą trasą, tyle że w przeciwnym kierunku. No cóż znów nie mamy towarzystwa, a przed nami strasznie długi odcinek szlaku zielonego aż do Zaborowa Leśnego.

Darek liczył dzielące nas do mety kilometry w ten sposób, że podawał odcinki poszczególnych kolorów szlaków: teraz 3,8 km zielonym szlakiem do Babskiej Górki, potem do Roztoki drugie tyle, itd. I jakoś łatwiej było te mniejsze fragmenty przełknąć. Na wszelki wypadek jednak przełknęłam zapasowy żel energetyczny na trudniejsze chwile i las znów wydał mi się piękny i ścieżka przyjemnym miejscem do joggingu.

Oprócz uczestników maratonu: piechurów z większymi plecakami, albo biegnących z małymi plecaczkami, widzieliśmy w lesie tłumy ludzi z dużymi koszami i wiaderkami. Największe oblężenie było w pobliżu miejsc z parkingami typu Piaski Królewskie, Roztoka, czy Truskaw gdzie pojawiali się też grzybiarze zmotoryzowani próbujący wjeżdżać do lasu samochodami.

Wreszcie skończył się zielony szlak i teraz tylko 3,4 km odcinek żółtym i potem drogą dowolną z Truskawia do Sierakowa i rzut beretem do mety czarnym. Trochę się już nam dłużyło więc ucieszyłam się, że oprócz spacerowiczów i grzybiarzy spotykamy kogoś z biegowym plecakiem. Widząc trzymane w ręku urządzenie niewiele większe od telefonu pytam spotkanego czy to urządzenie do nawigacji, które wskaże mu drogę na nieznakowanym odcinku trasy. Okazuje się, że tak i do tego człowiek ten ma za sobą osiem ukończonych maratonów w Puszczy Kampinoskiej i cztery Kieraty. Rozmowa powoli się rozkręca, a my zapomnieliśmy w którymś momencie o odcinkach biegu i już tylko maszerujemy. Dowiadujemy się, że nasz towarzysz wystartował podobnie jak my o 24, ale zaczął zbyt szybko z gościem, który biegł na 11 godzin. Czyli zaczął za szybko i dlatego teraz już tylko idzie. Wreszcie podrywa się do truchtu ale niezbyt szybkiego. Znów idziemy. Chyba już nie zostawimy naszego rozmówcy tuż przed metą.

Czarny szlak na końcu trasy maratonu, nazwany przez mnie szlakiem pijanego zająca, pokonujemy już tylko biegiem. Nie żeby się ścigać z czasem, ale żeby to się już skończyło i można było spokojnie usiąść i odpocząć. Jeszcze tylko trzy schodki i otwierają się drzwi budynku Dyrekcji Kampinoskiego Parku Narodowego. W prawie pustej sali siedzi tylko dwoje uczestników. Po kilku minutach dociera jeszcze jedna dziewczyna z kijkami, a po niej jeszcze jeden biegacz, którego widzieliśmy na trasie. Chwila na rozmowy i ciepłą herbatę. Przebieramy się w suche zapasowe bluzy i próbujmy iść na przystanek do autobusu do Warszawy. Mamy 12 minut, ale o żwawym marszu nie ma mowy, nogi mamy lekko zesztywniałe. A to dopiero początek tego co będzie się działo później.

Zapis trasy zarejestrowany przez mój telefon (po 59 km wysiadła mu bateria). Od 50 km Darek włączył swój telefon i mamy zapis reszty trasy.

Jeszcze nie minął ból mięśni, a Darek już przegląda portale outdoorowe, sklepy internetowe z butami wodoszczelnymi oraz mapę okolic Limanowej. Będzie się działo.

2 komentarze

  1. Gratuluje, 6 na 4, swietna metoda, zdaje sie ze stosowali ja Zulusi podczas wojny z Anglikami i zupelne zaskakiwali przeciwnikow. Ale jaki czas uzyskaliscie?? Bo maraton juz ukonczony, a to co bedzie sie dzia lo dalej to juz poza konkurencja.
    Pozdrawiam. Lech.
    PS. komentarz moze sie ukazac pod nie moim kontem bo korzystam z cudzego komputera.

  2. Cześć Lechu, dziękujemy za gratulacje.
    Czas 14 godzin zupełnie nas zaskoczył, zresztą chyba nie tylko nas 😉
    Przyszłoroczny główny projekt jest Ci znany, na razie nie ujawniamy go publicznie. Planujemy na wiosnę pobiec maraton, a w maju zaliczyć Kierat. To bardzo znana tu w Polsce impreza organizowana przez Andrzeja Sochonia. 100 km po Beskidzie Wyspowym z limitem 30 godzin. Po drodze trzeba odnaleźć kilkanaście punktów, taki bieg na orientację po górach. Czyli to co króliki z D&R lubią najbardziej.
    Pozdrawiam serdecznie.
    Darek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *