dla jednych przygoda życia, dla innych test własnych możliwości

Okrągłą rocznicę ślubu wypadałoby uczcić w jakiś spektakularny sposób. Pomysł spędzenia trzech tygodni w górach tylko we dwoje wydawał się być doskonałą okazją do tego celu. Darek zaproponował mi przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego z plecakiem od schroniska do schroniska, cały czas czerwonym szlakiem. Kusił mnie diamentową odznaką GSB, jeśli przejdziemy to w czasie krótszym niż 21 dni. Zgodziłam się.


Wczesną wiosną rozpoczęliśmy przygotowania. Mazowsze nie sprzyja zdobywaniu sprawności na podejściach ani zejściach dlatego nasze treningi musiały zostać ukierunkowane. Skupiliśmy się zatem na wzmacnianiu mięśni aby podołać wyzwaniu wielogodzinnego marszu. Byliśmy ponadto na kilku wycieczkach poczynając od Gór Świętokrzyskich (bo są najbliżej od domu), poprzez Gorce, Bieszczady i na końcu poznawaliśmy pierwszy z zaplanowanych etapów czyli Beskid Śląski. To były najwyżej jedno lub kilkudniowe wypady, ale testowaliśmy wówczas ekwipunek, nasze możliwości odnośnie tempa poruszania się po górskich szlakach z plecakiem. Dało to nam pewne wyobrażenie czy nie porywamy się z motyką na słońce, bo do tej pory nigdy czegoś takiego nie robiliśmy.

Przed wyjazdem dokonaliśmy jeszcze zakupu odpowiedniej odzieży, która sprawdziłaby się w trudnych warunkach bez możliwości prania. Naszym kluczowym wyzwaniem było spakowanie jak najmniejszej ilości nie tylko ubrań, ale także ograniczenie zabieranych na przejście innego wyposażenia. Sprawdziliśmy w sieci możliwości noclegowe, przeczytaliśmy chyba wszystkie dostępne relacje na temat przejść GSB, korzystając z doświadczeń innych uczestników. Dokonaliśmy wyboru terminu przejścia na wrzesień jako miesiąca, w którym w górach panują najbardziej optymalne pod względem pogodowym warunki i na koniec zafiksowaliśmy się mentalnie, że projekt jest możliwy do realizacji. To wszystko było kluczem do sukcesu, który dzień po dniu stawał się z marzenia realną i długo trwającą przygodą.

Dzień 1 (czwartek) 29.08.2013  (Ustroń-Zdrój – schronisko PTTK Przysłop pod Baranią Górą)

Podróż do Katowic przebiegła sprawnie i w miarę szybko. Jechaliśmy tym razem pociągiem w przedziale 1 klasy. Przerwę przesiadkową zamiast drepcząc i stojąc na dworcu autobusowym (czytaj plac z zatokami dla podjeżdżających autobusów, zero ławek, czy choćby wiaty) spędziliśmy na nowym i czystym dworcu kolejowym, racząc się sokiem w amerykańskiej „restauracji”. O szóstej rano dotarliśmy na miejsce startu trzęsącym się autobusem. Kierowca był chyba wielbicielem discopolowych piosneczek, bo nie udało się już zmrużyć oka. A Darek martwił się, że na szlaku nie będzie żadnej muzyki, a tu proszę.
W Ustroniu nie czekaliśmy na otwarcie sklepu tylko w hotelu nabraliśmy wodę do bukłaków, poprawiliśmy paski od plecaków i włączyliśmy stopery tuż przy słupku rozpoczynającym czerwony szlak (to ten z „kropką”, następny taki słupek będzie dopiero na końcu ponad 500 km szlaku).

Na Równicy nie udało się napić kawy bo schronisko było o tej porze jeszcze zamknięte. Przybijamy tylko pierwszą pieczątkę w naszych książeczkach GOT i idziemy dalej. Na razie jest jeszcze chłodno, ale przed podejściem na Czantorię zmieniam koszulkę z długim rękawem na cieńszą z krótkim.

Podchodzenie nie było dzisiejszego ranka tak męczące bo było zdecydowanie chłodniej niż gdy byliśmy tu w lipcu na naszej próbie generalnej pierwszego etapu. Cała trasa wydawała się łatwiejsza i jakaś krótsza, bo znana. Na obiad zamawiamy pstrąga w karczmie na Soszowie. Nie spieszymy się, czasu mamy dużo. Poza tym nie wiadomo kiedy będzie możliwość zjedzenia kolejnego posiłku. Tylko niebo coś pociemniało i wygląda groźniej niż kilka godzin temu.

Przed przełęczą Kubalonka w lesie zaczęło padać. No, ładnie, już pierwszego dnia mamy deszcz. Nasz ostatni przed wyjazdem zakup, pelerynki przeciwdeszczowe, przechodzą swój pierwszy test w terenie (przedpremierowo testowaliśmy je przed domem stojąc kilka minut w ulewnym deszczu). Zatrzymaliśmy się w karczmie na Kubalonce coś zjeść. Nie byliśmy jeszcze bardzo głodni, ale w tym czasie chociaż przestało padać.

Potem jeszcze raz złapał nas przelotny deszcz, na szczęście krótki bo przed podejściem do schroniska na Przysłopie pod Baranią Górą, można było już zdjąć peleryny. W schronisku herbata i prysznic. Nie wiadomo kiedy zasnęliśmy, a rano po przebudzeniu dziwne uczucie gdzie w ogóle jesteśmy. Kuchnia była jeszcze zamknięta, zatem zjedliśmy w pokoju chleb z dżemem kupiony wczoraj wieczorem w bufecie i wyszliśmy za schroniska zanim zaczął się tam jakikolwiek ruch.

Dzień 2 (piątek) 30.08.2013  (schronisko PTTK Przysłop pod Baranią Górą – schronisko PTTK na Rysiance)

Po wyjściu ze schroniska szlak od razu zaczyna się podejściem na Baranią Górę. Na szczęście dzień zapowiada się ładnie.

Na szczycie korzystamy z wieży widokowej – jest na co patrzeć. Potem trasa prowadzi odkrytym terenem, z daleka widać jak ścieżka trawersuje i kluczy. Jest słonecznie i ciepło. Mamy dobre nastroje.

Schodzimy do Węgierskiej Górki gdzie szlak wyprowadza nas na ładny deptak nad rzeką. W ramach przerwy wstępujemy do pizzerii.

Potem szosą dochodzimy do Żabnicy mijając po drodze fort obronny. Nagle szlak czerwony skręcił w polną drogę i zaczął piąć się do góry.

Podejście prowadzi przez polanki. Idziemy bardzo wolno, zatrzymujemy się co jakiś czas. Strasznie się nam dłuży ten fragment, więc dobrze, że po drodze jest stacja turystyczna, gdzie możemy chwilę odsapnąć i napić się. Pierwotny plan zakładał dojście dziś do Hali Miziowej, ale po krótkich obliczeniach Darek zmodyfikował dzisiejszy etap i doszliśmy do porozumienia, że będziemy nocować w schronisku na Rysiance. Okazało się, że to bardzo przyjemne miejsce z miłą obsługą. Jedynym mankamentem było zakłócenie ciszy nocnej przez hałaśliwą grupę młodzieży. Ale tego można było się spodziewać w ostatni weekend wakacji.

Dzień 3 (sobota) 31.08.2013  (schronisko PTTK na Rysiance – schronisko PTTK Markowe Szczawiny)

Śniadanie jemy w schronisku. Pani wydała je nam jeszcze przed otwarciem bufetu. Nawet zrobiła herbatę choć jej nie zamawialiśmy. Po wyjściu podziwiamy mgły nad roztaczającymi się pięknymi panoramami i upajamy się ciszą.

Początek dzisiejszego etapu jest bardzo łatwy, bo prowadzi najpierw w dół, potem lekkie podejścia.

Po 2 h byliśmy już na Hali Miziowej. Wypiliśmy tam tylko kawę, na którą też przyszło nam chwilę czekać (obsługa dopiero otwierała kram). Samo schronisko nie zrobiło na nas zachęcającego wrażenia, zatem wybór Rysianki na nocleg okazał się być dużo lepszym wyborem.

Ruszyliśmy w dół mijając odbicie żółtego szlaku na szczyt Pilska. Czerwony omija ten szczyt.

Szlak za chwilę skręcił do lasu i cały czas prowadził w dół. Szliśmy szybko mijając kilku turystów idących w przeciwną stronę. 

Na przełęczy Glinne przy starym przejściu granicznym okazało się, że jest tylko kantor, ale ten nie był nam potrzebny. Za to góralskie sery zainteresowały nas zdecydowanie bardziej, bo nieco już zgłodnieliśmy. Zjedliśmy zatem po oscypku z chlebem. Dobrze, że się wzmocniliśmy bo potem trasa od razu ostro prowadziła pod górę. Po drodze było jeszcze kilka małych przewyższeń na przemian z zejściami.

W sumie nieco nużący odcinek przerywamy przerwami na zjedzenie batonika, rozmowy z napotkanymi turystami (tutaj dość nielicznymi), a na Mędralowej krótka przerwa na rozciąganie.

Gdy została nam już tylko godzina drogi do schroniska rozpadało się na dobre. Na Markowych Szczawinach panował straszny harmider. Ucieszyliśmy się jednak, że zostały ostatnie 2 wolne miejsca w 8-osobowej sali, zamiast podłogi. Zapowiedzieliśmy naszym współtowarzyszom noclegu, że będziemy wcześnie wstawać, co uchroniło nas przed ewentualnymi nieporozumieniami i z nastaniem zmierzchu poszliśmy spać.  

Dzień 4 (niedziela) 01.09.2013  (schronisko PTTK Markowe Szczawiny – Jordanów)

Rano o 7 termometr pokazywał 11 st. Na szczęście nie pada. Na Babiej Górze z mgły najpierw wyłaniają się dwie postaci: chłopiec, tak na oko gimnazjalista i jego ojciec. Okazało się, że wstali jeszcze wcześniej od nas, bo wyszli ze schroniska o 6. Potem spotykamy kolejnego twardziela, który nas zapytał: „Nie macie może ognia? Bo my tu śpimy w namiocie i kolega zapomniał”. Czyżby też chcieli zobaczyć słynne wschody słońca na Babiej? Dziwna jest ta góra.

Mgła jednak się nie rozwiewa, a jak schodziliśmy to dodatkowo zaczęło padać i to coraz intensywniej. Mijamy grupy młodzieży pocieszając ich, że na szczycie nie padało. A jakiś pan, który też podchodził od strony przełęczy Krowiarki mówił, że deszcz ma być tylko do południa, potem będzie słonecznie, a na koniec rzucił: „Każdą przygodę trzeba przeżyć do końca„. To było nasze motto, które powtarzaliśmy wielokrotnie dzisiejszego dnia i nie tylko.
Na przełęczy rozgrzaliśmy się kawą, którą nam zrobiła pani z punktu z pamiątkami. Poszliśmy dalej choć cały czas padało solidnie i ścieżki zamieniły się w strumienie. Podczas przedzierania się przez las buty przemokły nam doszczętnie. Ale pelerynki chroniły nas nieco więc nie poddawaliśmy się.

W schronisku na Hali Krupowej cisza. W jadalni tylko dwoje młodych ludzi suszyło ubrania. Zamawiamy żurek i pierogi z kaszą i serem. Wzięliśmy aż 3 porcje tych pierogów tak nam smakowały. Smak tych pierogów będziemy długo pamiętać. To był najsmaczniejszy obiad na całym GSB.

Gdy wyszliśmy ze schroniska już nie padało, ale za to tak wiało, że pelerynki tym razem służyły nam za warstwę ochronną przed zimnym wiatrem. Długo schodziliśmy do Bystrej. W pierwszym napotkanym sklepie kupiliśmy gazety do suszenia butów. Była też promocja na winogrona. Nie mogliśmy sobie odmówić.
Jakby było mało przygód z wodą to przed Jordanowem przechodziliśmy przez rzekę w bród zdejmując buty. Nie było innej drogi. Zresztą tak prowadził szlak – tuż za mostem kolejowym prosto w rzekę. Nie było wyjścia. Buty w garść i przechodzimy. Dziś temperatura i stan wody do wytrzymania, ale w maju po roztopach nie wiem jak by było. Chyba czas zmienić oznakowanie szlaku.

Jordanów okazał się małym miasteczkiem, gdzie przed wieczorem uliczki szybko pustoszeją. Nie znaleźliśmy żadnej najmniejszej nawet tabliczki z ofertami noclegów, dlatego rozpoczęliśmy akcję wypytywania napotkanych ludzi. Okazało się, że są tu tylko dwa takie miejsca. Poszliśmy zatem zgodnie ze wskazówkami pani z baru z kebabem do restauracji „Strumyk”. To 1 km przy głównej drodze gdzie wiedzie także czerwony szlak. Spanie okazało się być w domkach obok restauracji. Była jednak ciepła woda, zatem zrobiliśmy pranie skarpetek i ubłoconych nogawek spodni. Zmięte gazety wyciągnęły wilgoć z butów. Jakoś do rana wszystko przeschło. Budzik znów nastawiamy na 6 rano.

Dzień 5 (poniedziałek) 02.09.2013  (Jordanów – schronisko PTTK pod Turbaczem)

Rano gdy wyszliśmy o 7, to w cieniu było okrutnie zimno, ale świecące słońce dodawało nam otuchy i czuliśmy jak z każdym krokiem robi się nam coraz cieplej. Musieliśmy jednak iść naprawdę żwawo żeby się wreszcie rozgrzać. Szosa z Jordanowa do Naprawy prowadziła lekko w górę. Ruch na drodze był spory, jeździły ciężarówki, ale na szczęście na poboczu po jednej stronie był chodnik.

Po drodze w sklepie spożywczym kupiliśmy coś na śniadanie. Zjedliśmy dopiero na stacji kolejowej Skawa, bo tylko tam była ławeczka. Sprawdziliśmy czas i ruszyliśmy dalej.

Potem jeszcze fragment był po asfalcie i skręt w lewo między domami na polną drogę. Nie dość, że nie było żadnego oznakowania tego skrętu szlaku (jedynie wykrzyknik przy czerwonej kresce, ale dużo, dużo wcześniej, więc tak na prawdę nic to nie oznaczało), to jeszcze obszczekał nas pies i goniły gęsi. Jeszcze z dzieciństwa strasznie się bałam syczących gęsi, więc i teraz były emocje.
Szlak prowadził w górę zarośniętą ścieżką przez las i potem przez łąki, na których pasły się owce. Kilka razy zastanawialiśmy się nad przebiegiem szlaku po wyjściu na kolejną polankę. W dole widać było już Rabkę, ale woleliśmy iść dokładnie za znakami.

W Rabce szlak prowadził przez miasto więc była możliwość załatwienia kilku spraw.

Zaczęliśmy od zakupów w aptece (zapas plastrów na pęcherze, które po deszczowym łażeniu w mokrych skarpetach zużyły się w całości).

Korzystając z nielicznych okazji na szlaku, wstąpiliśmy potem na kawę z ciastkiem. Wokół przy stolikach siedziały grupki młodzieży: chłopcy w garniturach, białych koszulach, a dziewczyny w odświętnych sukienkach. Dziś pierwszy dzień roku szkolnego. Wokół gwarno i wesoło.
Potem natknęliśmy się na zakład optyczny, skąd pani wysłała nas do złotnika, który by zespawał pękniętą wczoraj oprawkę od okularów Darka. Złotnik jednak akurat od dziś wyjechał na urlop, zatem okularów nie będzie jak naprawić.

Na poprawę humoru przeszliśmy się aleją wzdłuż parku zdrojowego, by potem znów powrócić na szlak w lesie. Wreszcie cisza.

W porze obiadu doszliśmy do bacówki na Maciejowej. Bardzo ładne i przytulne wnętrze. Szkoda, że tu nie nocujemy.

Pod koniec dnia słońca było już coraz mniej i wiał wiatr. W lesie byliśmy od niego osłonięci, ale słychać było jak szaleje w górze. Po drodze minęliśmy schronisko na Starych Wierchach lecz nawet tam nie siadaliśmy.Weszliśmy tylko do jadalni, ale było pusto.

Podeszliśmy szybko na Turbacz, ale równie szybko z niego zeszliśmy bo wiało okrutnie. Po kilku minutach byliśmy już w schronisku pod Turbaczem. Też pusto i cicho. W menu widzę rydze, ale akurat się skończyły, zatem zjedliśmy makaron z serem i jagodami. Też pyszne. Pokój dwuosobowy przypominał klasztorną celę, ale kto by się tam martwił takimi sprawami. Ważne, że było łóżko i nie wiało. A do tego z kranu leciała ciepła woda.

Dzień 6 (wtorek) 03.09.2013  (schronisko PTTK pod Turbaczem – Krościenko)

Wyglądam przez okno i w pierwszej chwili ucieszyłam, że nie pada. Ale to jednak nie była prawda, bo lało i to całkiem mocno. Ze stoickim spokojem zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i wyszliśmy ubrani w pelerynki. Gdy tak staliśmy gotowi do marszu przed schroniskiem czekając aż GPS złapie sygnał… przestało padać. Nie zdejmowaliśmy jednak pelerynek co okazało się słuszne, bo na Hali Długiej strasznie wiało. Podczas schodzenia do Przełęczy Knurowskiej mgły rozwiały się, wyszło słońce i naszym oczom ukazało się Jezioro Czorsztyńskie. Zupełnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Do końca dnia było już słonecznie, wiatr uspokoił się i mogliśmy podziwiać jezioro w różnych konfiguracjach i z różnych perspektyw z wielu polanek widokowych po drodze.

Męczące podejście na Lubań warte widoków. Znów Jez. Czorsztyńskie i w oddali Tatry. Częściowo zasłonięte przez chmury, ale bardzo dobrze dziś widoczne. Wydawały się być strasznie blisko.

Na Lubaniu przerwa na obiad składający się z pożywnego iron-batonika (dobrze, że mieliśmy w plecakach ich zapas, bo dzisiejszy etap całkowicie przebiega przez las i nie ma żadnych schronisk). Widoki widokami, ale jeść trzeba, bo inaczej moc uleci w kosmos.

Zaczynają się łąki, schodzimy do Krościenka. Wkrótce widać będzie szeroki Dunajec i w tle szczyty Pienin.

W Krościenku pierwsze kroki skierowaliśmy do restauracji. Urzekła nas nazwa „Przełom” oraz wystrój wnętrza, które musiał urządzać wytrawny myśliwy. Potem rozpoczęliśmy poszukiwania noclegu, co nie było rzeczą wcale łatwą pomimo wielu tabliczek „noclegi”. Okazuje się, że napis ten należy rozmieć dosłownie, bowiem „noclegi” oznacza: na cały tydzień i do tego dla kilka osób, a nie na 1 noc dla dwojga turystów. Jedni kręcili nosem, że mają nieposprzątane, inni mówili otwarcie, że im się zwyczajnie nie opłaca. Ostatnią deską ratunku okazała się pani w kiosku, która na nasze „idziemy szlakiem i szukamy noclegu” zadzwoniła, po czym wyszła z kiosku i wytłumaczyła nam jak mamy trafić do domu z pokojami gościnnymi gdzie nas przyjmą za rozsądną cenę. Dom był okazały, czteropiętrowy, a pan rozumiał sprawę: „ja już nocowałem takich co idą szlakiem z Bieszczad” i jeszcze dodał, że „ci, co im się nie opłaca nie wiedzą, że przyjdą kiedyś ciężkie czasy”, po czym otworzył nam pokój z czystą pościelą, przyniósł herbatę, pokazał gdzie jest kuchnia i łazienka. Na koniec przystemplował nam jeszcze książeczki GOT i dał wizytówkę. Uczciwy gość, więc walcie do niego: pan Kwiatek ul. Juraszowa 2a.

Dzień 7 (środa) 04.09.2013  (Krościenko – schronisko Cyrla)

Dom pana Kwiatka jest tuż przy szlaku, ale zanim poszliśmy zgodnie ze znakami, wróciliśmy do Krościenka na ul. Zdrojową do sklepu. Zaopatrzeni w artykuły na śniadanie mogliśmy pójść szlakiem w góry. Usiedliśmy na polance na ściętym drewnie gdzie spokojnie posililiśmy się obserwując jak zza chmur wychodzi słońce, zaczynając kolejny dzień wędrówki. Takie śniadanie na trawie to jedne z najprzyjemniejszych chwil kontemplacji. Zwykła bułka z pomidorem smakuje lepiej niż niejedno wykwintne danie podane w luksusowej restauracji.

Potem wspinaliśmy się wygodną drogą w wąwozie. W tym samym kierunku co my jechał kręcąc młynkiem kolarz na rowerze mtb. Pozdrowiliśmy się i kolega pojechał do góry bez zatrzymywania się.

Później spotkaliśmy się ponownie, bo okazało się że kolega gubił trochę szlak, a poza tym teren na rower był dosyć trudny, droga kamienista i strome zjazdy. Tam gdzie nie mógł zjeżdżać prowadził rower i wtedy była możliwość pogadania. Okazało się, że trenuje w teamie na Śląsku i startuje w zawodach mtb, a dziś postanowił zrobić sobie małe rozjeżdżenie.

Nasze szlaki za chwilę się rozeszły i kolega pojechał w kierunku Szczawnicy, a my poszliśmy do schroniska na Przehybie. Byliśmy o tej porze jedynymi gośćmi w wielkiej, pustej sali jadalnej.

Idąc w stronę Przehyby zobaczyliśmy białe taśmy na drzewach. Za jakiś czas wyjaśniło się, że te taśmy wieszał jadący quadem po trasie szlaku GOPR-owiec. Co jakiś czas pojawiały się też strzałki pokazujące przebieg Biegu 7 Dolin.

Zbliżaliśmy się do Rytra, ale najpierw czekało nas długie zejście. Szlak czerwony najpierw przekracza tory kolejowe, a potem kieruje na most.

Jak się okazało omija całkowicie miasto, zatem zaopatrujemy się w pierwszym napotkanym sklepie, a obiad zjadamy w barze obok stacji benzynowej. Nieco futurystyczna zabudowa dziwi w takim miejscu.

Zapominam z tego wszystkiego o pieczątce do książeczki GOT, dlatego wstępuję jeszcze do sklepu z częściami motoryzacyjnymi. Zagaduję pana o przebieg szlaku, a wtedy miły sprzedawca poleca nam schronisko na Cyrli, które jest bliżej Rytra, niż schronisko na Hali Łabowskiej, do którego możemy dziś już nie zdążyć dojść. Rzeczywiście Cyrla to fajne miejsce.

Zjedliśmy tam smaczną kolację, zamówiliśmy wczesne śniadanie przed otwarciem bufetu, a przed snem zrobiliśmy jeszcze wielkie pranie. W standardzie łazienki był kaloryfer, który można było włączyć na grzanie na noc. Niech się wszystkie hotele pięciogwiazdkowe chowają. Poprosimy więcej takich schronisk.

Dzień 8 (czwartek) 05.09.2013  (schronisko Cyrla – Mochnaczka Niżna)

Doszliśmy do Hali Łabowskiej, czyli tam gdzie pierwotnie mieliśmy nocować. Weszliśmy do środka schroniska na chwilę i gdy zobaczyłam w menu owsiankę (pierwsze schronisko gdzie oprócz wszech-panującej jajecznicy była owsianka na mleku) to od razu ją zamówiliśmy, a do tego kawa z szarlotką. W bufecie wydawała posiłki młoda dziewczyna. Gdy zapytałam ją o możliwości noclegu za Krynicą zawołała starszego od siebie mężczyznę. Z rozmowy z nim o noclegu zeszło na przejście GSB: najpierw w kontekście wyczynu Maćka Więcka, który wpadł w biegu napić się tu kompotu, a potem takich zwykłych turystów jak my, którzy przechodzą ten szlak bez pośpiechu (wpisałam się do czerwonej księgi gdzie zbierał adresy mejlowe od tych co idą GSB – prześle do nich info o planowanym za miesiąc spotkaniu  wszystkich tych co przeszli ten szlak). Potem zeszło na limby jako temat bliski sercu leśnika i schroniskowego w jednej osobie – 50 m od czerwonego szlaku zeszliśmy niebieskim i tam była ogrodzona szkółka z limbami posadzonymi przez leśników z nasion szyszek pozbieranych z okolicy.

Idąc do Krynicy znów spotykamy tego samego GOPR-owca rozwieszającego taśmy ultra-maratonu 7 dolin. Wiedział już od leśnika z H. Łabowskiej że idziemy GSB, więc pozdrowił nas jak swoich dobrych znajomych. Za Jaworzyną Krynicką inni ludzie wyznaczali taśmami trasę Mistrzostw Świata w Biegach Górskich, które będą rozgrywane w nadchodzącą niedzielę. Schodząc od stacji gondolowej w Jaworzynie minęliśmy jednego z organizatorów, który zaczął z nami rozmowę o tych biegach: opowiadał ile i z jakich państw będą zespoły, którędy będzie przebiegała trasa, jakie dystanse będą biegli juniorzy, a jakie seniorzy i kto z polskich zawodników będzie biegał. Tematy biegowe jak zawsze bardzo nas interesowały więc jeszcze długo byśmy tak stali i gadali, ale nieopodal jest punkt, który jest połową trasy GSB: Diabelski Kamień.

Zanim doszliśmy do Krynicy szlak najpierw poprowadził nas obok kompleksu konferencyjno-hotelowego w dolinie Czarnym Potoku, a potem „uchem” przez las. W mieście standardowe sprawy, czyli syty obiad, zakupy, bankomat (w górach wszędzie potrzebna jest gotówka, zatem każdy napotkany bankomat jest cennym urządzeniem). Trasa szlaku prowadzi przez całe miasto łącznie z centrum, gdzie główny deptak został zamknięty przez forum ekonomiczne i rozpoczynający się festiwal biegowy. Wszędzie ochrona i policja i na nic tłumaczenia, że my musimy iść czerwonym szlakiem. Zamknięte i koniec.

Byłoby aż dziwne gdybyśmy nie spotkali kogoś znajomego W Krynicy podczas festiwalu biegowego. No i natknęliśmy się na Arka, który biega w Parku Skaryszewskim. Nie mieliśmy czasu na długie pogaduszki, ale kilka słów zamieniliśmy. Dowiedzieliśmy się, że będzie startował w 4 biegach na różnych dystansach, a inni z klubu biegną Bieg 7 Dolin.
Za Krynicą weszliśmy jeszcze na górę Huzary. Jak wyszliśmy z lasu to otworzył się przed nami zupełnie inny krajobraz. Tutaj zaczął się już Beskid Niski.

Zeszliśmy przez łąki do wsi Mochnaczka i szliśmy asfaltową drogą. Gdy już nieco zrezygnowani doszliśmy do mostu po drugiej stronie szosy zobaczyliśmy ładny płot i duży dom, a w oknie tabliczka po angielsku że tu jest farma.

Darek zadzwonił i wyszedł chłopiec, który na nasz widok zawołał mamę. Kobieta od razu dała nam pokój i lekko speszona zaczęła pośpiesznie sprzątać łazienkę, przepraszając że dopiero przy gościach zabrała się za porządki. My w tym czasie poszliśmy do pobliskiego sklepu kupić coś do jedzenia. Zostaliśmy zaproszeni do kuchni gdzie mogliśmy napić się ciepłej herbaty. W rozmowie z gospodarzami dowiedzieliśmy się, że oni wstają bardzo wcześnie bo mają do oporządzenia aż 12 krów.

Dzień 9 (piątek) 06.09.2013  (Mochnaczka Niżna – bacówka PTTK w Bartnem)

Pobudka o 5 rano. Gdy zeszliśmy na dół do kuchni, już się tam krzątała mama gospodarza. Jak skończyliśmy śniadanie to przyszedł też gospodarz. Komentował nasze małe plecaki na taką długą trasę i śmiał się z rurek od bukłaków nazywając je rurkami do podawania tlenu. Na koniec stwierdził, że jesteśmy tak cienko ubrani, a teraz na zewnątrz jest tylko 3 stopnie. Zapewniliśmy go, że nasze merynosy dadzą radę takim mrozom, na co mama gospodarza uśmiechnęła się, że ona o tym wie, bo jej kołdra z muflona jest faktycznie bardzo ciepła.
Zaraz za przystankiem autobusowym wyszliśmy na szlak między pastwiskami. Dobrze że było trochę pod górę to się rozgrzaliśmy, bo rzeczywiście było zimno jak nie wiem co. Za to im wyżej wychodziliśmy tym piękniejszy wyłaniał się widok. Mgły w dolinkach, a nieco wyżej oświetlone słońcem polanki.

Szliśmy tak w ciszy, tylko szpaki szalały w drzewach. I robiło się coraz cieplej i radośniej.

Drogowskaz mówił, że do Hańczowej idzie się 5 h, ale nam wyszło zdecydowanie szybciej i doszliśmy tam w porze drugiego śniadania.

Obejrzeliśmy cerkiew z zewnątrz (akurat dziś nie można było jej zwiedzać w środku). Potem było wejście na Kozie Żebro i koszmarnie strome zejście z niego.

W Regetowie mijamy pustą bazę Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich z Warszawy. Za Rotundą szlak wyprowadza nas na cmentarz z I wojny światowej z odbudowanymi gontynami.

Trochę byliśmy już zmęczeni, ale do wsi Ług gdzie był czynny sklep jeszcze jest kawałek.

We wsi obok sklepu były domowe obiady u Zośki. Dostaliśmy całą wazę zupy pomidorowej z ryżem, na drugie ruskie pierogi i ciepły kompot, choć dziś było słonecznie i ciepło. Ale tylko taki był, więc nie wybrzydzaliśmy.

Za wsią kawałek trasa prowadziła asfaltową drogą. Potem aby wejść na szlak z drogi chodziliśmy z GPS-em po łące, gdy głos gościa z chałupy obok szlaku pokierował nas: „idźcie bardziej do góry i w lewo” (pewnie niejednego już musiał tu kierować). Przeszliśmy przez Popowe Wierchy, a w okolicach Krzywej gubiliśmy szlak kilka razy. Zanim wyszliśmy na drogę do Wołowca to chyba najgorzej oznakowany fragment trasy. Szlak urywa się przed przejściem przez rzekę, po czym okazuje się, że powinniśmy się kierować korytem rzeki zamiast szukać znaków po jej drugiej stronie. Znaki dawno nie odmalowane na nowo, słabo widoczne i bardzo rzadko. Nie zazdroszczę nikomu iść tu we mgle lub wieczorem. W Wołowcu spotkaliśmy troje młodych ludzi z plecakami, którzy potwierdzili, że schronisko w Bartnem jest czynne (niestety posiadanie telefonu w Beskidzie Niskim nie zawsze jest pomocne – brak zasięgu), zatem idziemy spokojniejsi w kierunku wsi i schroniska.

Dzień 10 (sobota) 07.09.2013  (bacówka PTTK w Bartnem – Chyrowa)

Pan w schronisku w Bartnem nie był zbyt rozmowny, ale zrobił nam o 7 rano jajecznicę i kawę. Może dlatego, że byliśmy jedynymi gośćmi, nie licząc rozbitego obok schroniska namiotu. Bacówka w Bartnem, ponoć kultowa, czasy świetności straciła lata świetlne temu. A pan je obsługujący zostanie chyba legendą, zwłaszcza po tym gdy na nasze „Do widzenia!” nie odezwał się ani słowem, po czym, gdy odeszliśmy parę kroków, wystawił głowę i zza uchylonych drzwi zawołał żebyśmy odganiali tego kota, który będzie chciał za nami iść. Czyli jakieś uczucia w nim się jednak tlą. Szkoda tylko, że do kota, a nie do ludzi odwiedzających schronisko. No cóż, samotność w pustej, podupadającej bacówce bywa smutna.
  

Idziemy przez zagajniki i łąki, a potem wspinaczka na szczyt Magury. A tam same atrakcje: najpierw termometr, zaglądamy do środka skrzynki, a tam 12 stopni. Potem tablica informacyjna, że wchodzimy do Magurskiego Parku Narodowego z instrukcją jak nabyć bilet do parku sms-em. Rzut oka na widoczną tutaj panoramę z Tatrami w tle oraz tablica pamiątkowa związana z Janem Pawłem II (takie tabliczki, kamienie, krzyże są chyba na większości beskidzkich szczytów).
W Magurskim idzie się cały czasem lasem. Jest kilka górek i ostre zejścia, ale nie ma żadnych widokowych miejsc.

Z leśnego Parku wyprowadza nas droga przez łąki. Tam tuż przy zejściu do Kątów spotkaliśmy parę z plecakami. To jedyni turyści spotkani tego dnia na szlaku. Bardzo byli zaskoczeni pokonywanymi przez nas dziennymi odległościami.

Po zejściu do wsi zajrzeliśmy do sklepu, a nawet dwóch i po zjedzeniu tego co zakupiliśmy ruszamy dalej. Przy ostatniej chałupie przed podejściem zagaduje nas miejscowy. Pyta skąd jesteśmy. Gdy się dowiaduje, że z Warszawy to mówi, żeby pogadać z tym (tutaj pada nazwisko polityka na literę T). Darek odpowiada, że przecież T. nie chodzi zwyczajnie po ulicach Warszawy i my go nie widujemy ot tak, po prostu. Na to chłop kiwa głową i zmienia temat na bardziej mu bliski. Opowiada o swojej rodzinie, że jeden syn nie ma pracy, a drugi wyjechał za pracą do Niemiec. Potem przygląda się nam uważnie i wspomina, że on takich wędrujących to już nocował u siebie na sianie. I zaczyna o swoich owcach, że już całą trawę koło chałupy wyjadły i musi je wypędzić dalej pod las. Żegnamy gadułę, bo czeka nas wejście pod górę przez pola, a słońce grzeje solidnie.

Łąkami idziemy aż do rezerwatu Łysa Góra, gdzie znów wchodzimy do lasu. Po dojściu do Chyrowej szukamy noclegu. Ludzie wskazują nam jak trafić do schroniska w starej szkole. Wchodzimy do środka, a na korytarzu półki z pucharami, certyfikat z maratonu z czasem, którego nie powstydziłby się żaden biegacz. Rozmowa od razu przechodzi na tematy biegowe. Okazuje się, że schronisko prowadzi Andrzej Zatorski. A pierogi na kolację podawała nam Ludmiła. Czeszka, do której należą te trofea sportowe. Jutro będzie brała udział w biegu na Serbskie Pleso. Życzymy jej powodzenia.

Dzień 11 (niedziela) 08.09.2013  (Schronisko Pod Chyrową – Puławy Górne)

Wstaliśmy jak zwykle o 6. Spakowaliśmy się, zjedliśmy po batonie (w Chyrowej nie ma niestety sklepu) i wyszliśmy ze schroniska. Poszliśmy zgodnie za radą Ludmiły szosą (zamiast schodzić do potoku do szlaku), by po jakimś czasie spotkać się z czerwonymi znakami które wyszły na szosę (kiedyś szlak prowadził przez łąki, ale właściciele wypasają tam krowy i nie zgodzili się pewnie na taki przebieg szlaku). Potem jest szlaban i odchodzi boczna leśna droga. Idąc przez las myślę o Ludmile, która ma tutaj piękne trasy do biegania. Nagle słyszę jakieś szeleszczące dźwięki. Początkowo sądziłam, że to potok płynący gdzieś w dole. Ale nagle na ścieżce widzę dzika. Do tej pory byłam przyzwyczajona, że spotykane zwierzęta uciekają, ale ten zupełnie nie zważając na naszą obecność dalej dłubał coś w ściółce. Stoję więc i czekam, a dzik nic. Dopiero Darek go wypłoszył stukając kijkami o drzewo. Wtedy szeleszczenie na dole ujawniło całe stado dzików bobrujących w krzakach. Potem już spotykaliśmy same sarny i jelonki, które skakały jak na rekord świata w skoku w dal.

W Lubatowej w niedzielę sklepy przy kościele zamknięte. Jest jakiś czynny ale w drugiej części wsi zupełnie nam nie po drodze.

Mijając wielki kościół postanowiliśmy iść dalej do Iwonicza Zdroju. To już całkiem niedaleko.
Po obiedzie wypiliśmy po szklaneczce wody mineralnej w iwonickiej pijalni.

Zastanawialiśmy się nawet czy nie nabrać sobie tej wody do bukłaków ale nie zdecydowaliśmy się i poszliśmy w kierunku Rymanowa-Zdroju.

Droga nie była męcząca, szło się lasem z dwoma małymi podejściami. W Rymanowie zaskakująca mieszanka słowno-muzyczna: najpierw ryczało jakieś discopolo, obok ludzie modlą się stojąc przed kościołem, a przy fontannie w zdrojowym parku dźwięki klasyki i pisk biegających dzieci. Tak nas to rozkojarzyło, że zamiast rozejrzeć się i pójść w kierunku miasta do sklepu, udaliśmy się do lasu za znakami. Najpierw podejście nagrodzone rozległą panoramą,

a potem jak zwykle zejście do lasu. Przy bazie namiotowej wychodzi się mostkiem wprost na szosę asfaltową, którą idziemy w zachodzącym słońcu aż do Puław Dolnych, a potem znów asfaltem do Górnych. Jedyna atrakcja to przełom Wisłoka widoczny z mostu w Puławach Dolnych. Zdecydowanie za dużo asfaltu jak na jeden odcinek.

Puławy Górne szczycą się na dole tablicą informującą o gościnnej agroturystycznej wsi. Jednak w dwóch pierwszych domach odesłali nas do trzeciego. Napis „wolne pokoje” nastawił nas optymistycznie. Przywitał nas pan usiłując być dowcipnym, że pokoje wolne, ale może jednak zajęte. Spojrzeliśmy nieco zdziwieni na niego i na siebie. Byliśmy chyba naprawdę zbyt zmęczeni po przejściu 40 km i zmarznięci (zaczynało się zmierzchać) bo jakoś nie zrozumieliśmy tego żartu. Po chwili jednak wszystko się wyjaśniło, dostaliśmy pokój z łazienką i zaproszenie na kolację. Rozmowy przy stole przedłużyły się długo poza spodziewany czas. Gospodarz okazał się gawędziarzem i opowiadał o swoich działaniach związanych z turystyczną działalnością w okolicy (we wsi działa wyciąg krzesełkowy) oraz wspomniał o wizycie Maćka Więcka i jego ekipy wspierającej podczas czerwcowego biegu w ramach „Idea 666”.      

Dzień 12 (poniedziałek) 09.09.2013  (Puławy Górne – schronisko PTTK w Komańczy)

Gdy rano spakowani już zeszliśmy na dół do jadalni, śniadanie czekało na nas gotowe na stole. To było największe jak do tej pory śniadanie, z którego wzięliśmy jeszcze na drogę kanapki i dostaliśmy kawałek upieczonej przez gospodynię chałki. Wyszedł do nas gospodarz i pożegnaliśmy się serdecznie.

Wczesnym rankiem jeszcze świeciło słońce, potem pojawiło się na niebie coraz więcej chmur i zerwał się wiatr. Nie wróżyło to nic dobrego, ale na szczęście nie padało, ani nie było upału. Trasa była łatwa, bez podejść, ale robiliśmy częste przerwy. No bo jak tu iść jak w plecaku pachnie chałka. Usiedliśmy więc na ławce w pierwszej napotkanej wiacie. Gdy tak sobie odpoczywaliśmy zatrzymał się obok wiaty gazik. Leśnik, który jechał na obchód lasu ucieszył się, że kogoś spotkał i sobie pogadaliśmy o drzewach.

Na podejściu na Tokarnię dogoniliśmy grubego gościa, który szedł do stacji przekaźnikowej na szczycie. Najpierw wszedł do stacji coś tam zrobić, a potem stojąc pod stacją próbował rozmawiać przez telefon komórkowy i nie mógł się połączyć. Pewnie nie było zasięgu 😉 Pod latarnią zawsze najciemniej.

Na zejściu schodziliśmy wolno. Bolała mnie od rana lewa noga, zwłaszcza na zejściach, stąd te częste odpoczynki i wolniejsze tempo.

Potem był jeszcze jeden mały szczyt Kamień. A później trochę lasem i polami gdzie pasły się luzem konie, znów do lasu i powolutku jakoś zeszliśmy do schroniska w Komańczy. Młody chłopak z długimi włosami i pani Zosia w kuchni to cała obsługa. Gdy czekaliśmy na posiłek pojawił się jeszcze jeden młodzian z dużym plecakiem na nocleg w domku za 12 zł. My zjedliśmy obiad dwudaniowy, a potem za godzinę jeszcze naleśniki z serem jako kolację. Pogadaliśmy z chłopakiem ze schroniska o bieganiu i GSB i poszliśmy na górę do pokoju odpoczywać. Prysznic, okład z lodu na nogę i do łóżka.
Wieczorem przeprowadziliśmy jeszcze rozmowę na temat dalszego sensu pokonywania trasy GSB z moją bolącą nogą. Mieliśmy trzy wyjścia: 1. Darek weźmie mnie na barana i będzie mnie niósł (ta opcja jako najgłupsza odpadła od razu), 2. Darek pójdzie dalej sam (nie zgodziłam się, bo przecież ze względów bezpieczeństwa po górach nie chodzi się samemu), 3. żadne z nas dalej nie pójdzie i wracamy z Komańczy do domu (zapadła chwila ciszy i w końcu uznaliśmy, że poczekamy do jutra, może z nogą będzie lepiej).   

Dzień 13 (wtorek) 10.09.2013  (schronisko PTTK w Komańczy – schronisko PTTK Pod Honem)

Jak zeszliśmy na dół do jadalni to przy stole siedział kolega, który przyszedł wczoraj do schroniska z wielkim plecakiem. Jadł swoje zapasy bo bufet był jeszcze zamknięty. Już mieliśmy iść do sklepu do Komańczy gdy bufet się otworzył i zamówiliśmy jajecznicę i herbatę. W sklepie kupiliśmy prowiant na drogę. Noga mimo zimnego okładu bolała, więc zaopatrzyłam się w dostępne w sklepie leki i poszliśmy drogą w kierunku Prełuk. Podczas Biegu Rzeźnika biegło się cały czas drogą, ale czerwony szlak skręca w las na skróty. Do Duszatyna doszliśmy szybko i sprawnie bo zaczęło się działanie przeciwbólowe leku. Tuż przed wsią widzieliśmy bardzo blisko drogi sarnę, która długo się nam przyglądała, a nad rzeką dwie czaple siwe.

Na trasie oprócz kilku miejscowych w barze i jednego robotnika leśnego minęła nas tylko jedna para idąca z psem. Za Duszatynem już nikogo nie spotkaliśmy. Przy Jeziorkach Duszatyńskich czas mieliśmy dobry, więc krótka przerwa na drugie śniadanie.

Podejście na Chryszczatą też zgodnie z czasami na tabliczkach PTTK. Potem strasznie się dłużyło dojście do Żebraka. Wydawało się nam ciągle, że to tuż tuż, a to ciągle jeszcze jakieś podejście i zejście i przełęczy wciąż nie było. Gdy wreszcie doszliśmy to mieliśmy na liczniku 19 km. Podejścia zdecydowanie lepsze, bo na zejściach boli noga. Najpierw 2 szczyty z tabliczkami, potem mniejsze bez (jak tu byliśmy kilka lat temu to szlak nie był tak dobrze oznakowany tabliczkami z nazwami i wysokościami szczytów).

Pierwsze podejście na Jaworne mocne. Zejście z Honu ostro w dół. Idziemy wolno ale ogólny czas i tak niezły.

Nocujemy w Bacówce pod Honem. Wieczorem znów udaje się zrobić okład chłodzący na nogę. Schroniskowi ludzie są bardzo pomocni. Z okna pokoju po zgaszeniu światła widać wieczorem gwiazdy. Następny dzień zapowiada się pogodny.  

Dzień 14 (środa) 11.09.2013  (schronisko PTTK Pod Honem – Smerek wieś)

Nad ranem piękny wschód słońca – niebo nad górami czerwone. Jak zadzwonił alarm w zegarku to niebo już nie było takie ładne i dzień okazał się pochmurny. Jemy śniadanie w schronisku i schodzimy do Cisnej do sklepu po zakupy spożywcze na drogę i wbijamy się na szlak.

Na podejściu spotykamy 3 dziewczyny ze schroniska. Wyszły przed nami ale my nie odpoczywamy, idziemy dalej „jak konie pociągowe”. Podchodzenie to moja specjalność. Wtedy noga nie boli. Zaczyna kropić, zakładamy pelerynki ale na podejściu robi się nam za ciepło i dlatego je zdejmujemy, w lesie tak nie pada.

Między Małym Jasłem a Jasłem natykamy się na idącego z naprzeciwka chłopaka z dużym plecakiem. Właśnie zaczął GSB z Wołosatego. Idzie trzeci dzień i widać, że trochę nam zazdrości, że my już kończymy. Na Okrągliku odpoczywały jeszcze 3 osoby, które nas dogoniły na zejściu do wsi Smerek. Po drodze mijaliśmy jeszcze 2 dziewczyny, 1 parę z parasolem i 1 pana w niebieskiej pelerynie – wszyscy szli bez plecaków. Przez cały dzień deszcz pokapywał, ale raczej tylko przelotnie. Do wsi zeszliśmy w porze obiadu. Dziś krótki etap. W sklepie, w którym zrobiliśmy zakupy spożywcze zapytaliśmy o nocleg. Miła pani ze sklepu poradziła żeby pójść do następnego wysokiego domu. Dom okazał się 4 piętrowy. Dostaliśmy pokój z tapetą w misie. Jeśli będziecie kiedyś w Smereku koniecznie poproście o pokój nr 20 na 4 piętrze. Urocze misie poprawią wam samopoczucie. Jeśli cierpicie na klaustrofobię nie próbujcie się tam jednak kąpać. Łazienka na naszym piętrze na poddaszu miała tak małą wannę, że nawet moja mała osoba ledwo się tam zmieściła. Darek nawet nie próbował tam wchodzić.

Dzień 15 (czwartek) 12.09.2013  (Smerek wieś – Ustrzyki Górne)

Rano leje. Nawet nie pada, tylko leje jak z cebra. Założyliśmy zatem skarpety ze skóry foki i nasze wspaniałe nieprzemakalne pelerynki. Zanim doszliśmy do mostu asfaltem gdzie szlak odbija w leśną drogę, deszcz przestał padać. Nad rzeką widzieliśmy dwa duże ptaki jak siedziały na kamieniach. Wyglądały nieco inaczej niż czaple siwe, które widzieliśmy wcześniej. Były podobne do czarnych bocianów. Gdy tak rozmyślaliśmy co to były za ptaki i poszliśmy na pamięć tak jak przebiegał szlak za czasów naszego rzeźnickiego biegania, okazało się że zgubiliśmy czerwone znaki. Wróciliśmy do parkingu przy moście i okazało się, że obecnie szlak ma tutaj trochę zmieniony przebieg. Idzie się drogą do góry i dopiero dalej jest skręt do lasu. Gdy przed podejściem postanawiamy zdjąć pelerynki żeby się w nich nie ugotować na 600 m podejścia na Smerek nad naszymi głowami siedzi czarna wiewiórka na drzewie i je orzecha. Mamy dzisiaj dzień czarnych zwierząt. Wspinamy się lasem, im wyżej tym coraz gęstsze mgły. Na ścieżce znieruchomiałe z zimna salamandry (w sumie tego dnia widzieliśmy ich 5 sztuk).

Ostatni atak podszczytowy i jesteśmy na Smereku. Wieje zimny wiatr. Na połoninie mgła i widoczność zerowa. Zamiast panoram mieliśmy dziś zabiegi spa w wersji nawilżającej i chłodzącej. Niezwykle skuteczne i darmowe (jedyna cena to wysiłek wejścia na ponad 1200 m n.p.m.).

Pomykamy szybko do przełęczy Orłowicza, a potem na Wetlińską. Ale tam też wszystko spowite gęstą mgłą.

Przy schodzeniu do schroniska z Osadzkiego Wierchu poślizgnęłam się i przewróciłam. Na szczęście plecak zamortyzował upadek na plecy i tylko wybrudziłam sobie w błocie spodnie i rękaw kurtki. W Chatce Puchatka wstępujemy na herbatę z cytryną bo efekt wymrażania zimnym powietrzem zaczynał być zbyt dokuczliwy. Przyszła jednak hałaśliwa grupa i zmyliśmy się stamtąd szybko.

Podczas schodzenia z Wetlińskiej otworzył się widok na przełęcz. Mijaliśmy chłopaka z dużym plecakiem i Darek jak zwykle zagadał. On idzie kilka dni po górach, a my kilkanaście. Jego plecak ogromny, nasze o połowę mniejsze. Pogratulował spakowania się. Kolejna osoba, która nie może się nadziwić jak można iść po górach z tak małym plecakiem.
Na Caryńskiej sporo ludzi. Już się pogubiłam w liczeniu. Widoczność nieco się poprawiła, wiatr rozwiał mgły i połoniny pokazały swoje jesienne barwy. Deszcz troszkę jeszcze popadał, ale krótko.

W lesie długo schodziliśmy z powodu mojej bolącej nogi. W Ustrzykach zjedliśmy najpierw obiadokolację a potem mieliśmy iść do Hotelu Górskiego, ale obok karczmy był Zajazd pod Caryńską, więc tam zostaliśmy. Plan jest taki, że tutaj będziemy nocować dwa razy: dziś i jutro po zakończeniu całej wieloetapowej wycieczki. Potem musimy się doprowadzić do stanu używalności tak aby móc wrócić komunikacją publiczną do domu.

Dzień 16 (piątek) 13.09.2013  (Ustrzyki Górne – Wołosate)

Wydawanie śniadań jest od 8, więc dla nas to pora raczej na drugie śniadanie, ale jakoś przeboleliśmy i wyszliśmy dziś później. Potem na szlaku wyrównało się bo było podejście, a przecież wiadomo że na podejściach nie ma na nas mocnych. Bierzemy wtedy wszystkich. Przy punkcie kasowym spotykamy młodzieńca w okularach przeciwsłonecznych. Mówi, że wg prognozy pogody ma być dziś słońce. Wierzymy mu na słowo, bo na razie chmury spowijają niebo. Gdy wychodziliśmy z lasu to coś zaczęło przeświecać. Na otwartej przestrzeni tuż przed szczytem Szerokiego Wierchu wiatr przewiał mgły i widać było szczyt. Im dalej szliśmy tym mgieł było mniej, a za to więcej słońca i coraz większe panoramy się odsłaniały.

Dziś na szlaku spotykaliśmy też wyjątkowo dużo ludzi. Myślę, że to dlatego, że przechodziliśmy obok Tarnicy, która działa jak magnes.
Na szczycie trochę wiało, ale trawers Krzemieńca już w przyjemnym cieple słońca. Podziwiamy panoramy. Zatrzymujemy się i idziemy niespiesznie żeby oczy nacieszyć widokami.

Potem wiało też trochę na Haliczu. Reszta trasy nawet nieco za ciepła na grubszą koszulkę. Przejście od Przełęczy Bukowskiej 8,5 km drogą nudne jak falki z olejem, a do tego jakoś tak nieswojo się czujemy, że to już za kilka kilometrów skończy się, tak po prostu.

Jak doszliśmy do asfaltu tuż przed Wołosatym rozbolała mnie noga i szliśmy wolniej. Zmieniło się tutaj od czasów gdy byliśmy tu ostatnim razem. Remontują domki, są noclegi w kwaterach prywatnych. Jest też nowy asfalt do Ustrzyk i nie ma już schroniska w Wołosatem (budynek stoi pusty). Poprosiliśmy przechodzącą dziewczynę żeby nam zrobiła historyczne zdjęcie przy słupku z czerwoną kropką.

Mieliśmy odtańczyć taniec radości ale ten słupek w takim dziwnym  miejscu był, obok sklepu , więc tylko wypiliśmy colę i wracaliśmy powoli drogą do Ustrzyk. Po przejściu jakiegoś kilometra zatrzymało się auto na warszawskich numerach. Tym sposobem W Ustrzykach byliśmy szybciej na obiedzie.

Spełnieni wróciliśmy do zajazdu robić pranie. Musi wyschnąć do jutra rana, bo o 8 jest autobus do Krakowa.

Dzień 17 powrót

W nocy do zajazdu przyjechały weekendowe grupy. Biegali po schodach i głośno rozmawiali jakby to był środek dnia, a nie nocy. A my budziliśmy się i sprawdzaliśmy co kilka godzin czy nasze pranie wyschło. O 7 jak się ubieraliśmy to miejscami było lekko wilgotne. Na przystanku sporo chętnych na busika. Dosiadają się jeszcze w Wetlinie, Cisnej, Smereku. Część jedzie tylko do Polańczyka, Jasła. W połowie trasy (Sanok) przesiadamy się z busa do autokaru, którym dojechaliśmy do Krakowa (dziwna logistyka, ale wymuszona lokalnymi potrzebami komunikacyjnymi). Do najbliższego pociągu mieliśmy 2 h więc poszliśmy szybko coś przekąsić, a potem jeszcze na kawę bo już mnie rozbolała głowa od tego szumu i nadmiaru wszystkiego. Zdążyliśmy jeszcze wyjść na powietrze przejść się odrobinę. Doszliśmy do Floriańskiej i już musieliśmy wracać. Ale przynajmniej mieliśmy namiastkę bycia w Krakowie, zamiast spędzić czas na dworcu, o przepraszam w galerii handlowej, bo dworzec kolejowy dopiero się w Krakowie buduje.

Trzy dni po GSB

Tyle trwało przypominanie sobie haseł do komputera, aplikacji i innych miejsc gdzie trzeba się logować. Po weekendowych czy nawet dłuższych wyjazdach nigdy nie zajmowało mi to aż tyle czasu. Nie wierzycie, że tak to działa, sprawdźcie sami. Wystarczy przejść 520 km po górach, wcale nie takich wysokich znowu, bo całe przewyższenie wyniosło niewiele ponad 19 km. Reset danych murowany. Aby go utrwalić można jeszcze zminimalizować do absolutnego zera kontakt z cywilizacją i wtopić się w przyrodę. Zapewniam Was, że taka asymilacja zapewni szybkie zapomnienie wszystkiego co w tej chwili wydaje się ogromnie ważne i konieczne. Przestanie Was interesować w nawet najmniejszym stopniu co się dzieje w pracy, co kto z polityków obiecał oraz czy zdążymy na kolejną wyprzedaż i czy wylansujemy się jako pierwsi zanim inni wpadną na ten sam pomysł, który nam właśnie przyszedł do głowy.

Na pewno podczas przejścia GSB nie ma czasu na żadne głębokie przemyślenia. Jedyne co nas nurtowało to dobre zaplanowanie trasy na kolejny dzień (mieliśmy oczywiście rozpisane etapy wraz ze sprawdzonymi wcześniej noclegami i miejscami zaopatrzenia /wsie ze sklepami/ ale pewne modyfikacje okazały się konieczne, bo dopiero w trakcie doszło do konfrontacji naszego samopoczucia i możliwości czasowych – we wrześniu jednak dni są krótsze niż w czerwcu – dlatego na bieżąco dokonywaliśmy niewielkich zmian, które jak się okazywało później były potrzebne i wcale nie tak bardzo wydłużyły naszą wycieczkę. W Bieszczadach na przykład, mieliśmy spory zapas dni, a jednocześnie tak nam było żal, że to już blisko końca, że postanowiliśmy nie spieszyć się i podzieliliśmy dłuższe etapy na krótsze.

Nasz ekwipunek spisał się doskonale, zrobiliśmy jego listę, a przy niektórych pozycjach postawiliśmy nawet kilka plusów, jako rzeczy szczególnie przydatne. Nie mieliśmy w zasadzie niczego co zostało zabrane na zasadzie „może się przyda”, takie rzeczy niepotrzebnie obciążałyby nasz bagaż. A tak mieliśmy po 6 kg na plecach, do tego w porywach dochodziło 1-2 kg w zależności od tego ile wody i prowiantu dokładaliśmy danego dnia. Plecak służył jako dodatkowe ogrzewanie dla pleców, a nie jako spowalniacz tempa naszego marszu. Szczególnie na podejściach, których nie brakowało.

Lista zabranego wyposażenia przyda się na kolejne nasze wieloetapowe wędrówki. Darek rozłożył właśnie na podłodze mapy Sudet i wodzi palcem po mapie. Chyba wyjdzie z tego GSS. Przyzwyczailiśmy się do czerwonych znaków.

GALERIA ZDJĘCIOWEJ OPOWIEŚCI z GSB -> klik

6 komentarzy

  1. Czesc, fajna relacja, szczegolnie fotki, dzieki. Oczywiscie mam kilka pytan techniczno-organizacyjnych 😉
    1. Zalozyliscie ze GSB przejdziecie z noclegami w kwaterach/schroniskach, bez namiotu, spiworow i karimat. Z relacji wynika ze problem mieliscie tylkow Beskidzie Sadeckim o ile sie nie myle. Czyli mozna przejsc GSB, np. w czerwcu, opierajac sie na takich noclegach tylko??
    2. Wynika z powyzszego; naprawde mieliscie tylko 20 litrowe pleacaki? Gdzies tam sie dopatrzylem na zdjeciu Deuter Lite czy cos takiego.
    3. Szliscie szlakiem gorskim w butach do biegania? Nie bolaly was stopy? No i to bez membrany zadnej chyba, przemaka momentalnie?

    I na koniec, co z ta lista sprzetu 😉 Pozdr.

    Pit
  2. @ Pit – dzięki, miło, że przeczytałeś 🙂
    ad. 1. GSB przebiega po cywilizowanych miejscach, to nie są Gorgany gdzie trzeba mieć swój sprzęt do przetrwania; przy zaplanowaniu noclegów w schroniskach nie potrzebujesz mieć ze sobą nic oprócz szczoteczki i pasty do zębów oraz mydła i ręcznika, wszędzie można otrzymać pościel (dodatkowo płatna, ale nie jest to duży koszt); z kwaterami prywatnymi może być gorzej, bo nie mają takiego obowiązku jak schroniska przyjąć turystę; wszystko zależy też od terminu (w czerwcu mogą być grupy szkolne – "zielone szkoły").
    ad. 2 – tak, to prawda z tymi 20 l plecakami – mieliśmy tam tylko bukłak z wodą, ubrania na zmianę (koszulki z krótkim i długim rękawem z merynosa, skarpetki, bielizna), pelerynka od deszczu, buff, rękawiczki, małą kosmetyczkę, ręcznik z mikrofibry (dobrze wchłania i szybko schnie), klapki pod prysznic i do chodzenia w schronisku i Darek zapas batonów domowej produkcji, parę drobiazgów.
    ad. 3 – buty -> biegowe terenowe, stare, nawet lekko łatane, ale najważniejsze, że były lekkie, a teren nie jest trudny, mało skał, a raczej dużo ścieżek w lesie; stopy to by nas bolały od ciężkich "butów górskich" -> przy okazji, jeśli o bólu mowa, to przyznam się jeszcze, że bolały mnie ramiona od plecaka i machania kijkami (ale tylko przez drugi i trzeci dzień, potem przeszło); owszem, but biegowy bez membrany przemaka momentalnie (ten z membrana też, tyle, że może później), ale też schnie dużo szybciej 🙂

    Pełna lista sprzętu jest w formie obrazkowej tutaj:
    http://renataidarek.blogspot.com/2013_08_01_archive.html

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *