Dom gościnny w Reftele raczej nie miał za dużo gości, przed nami był może jeden człowiek na śniadaniu, a reszta nakryć i kieliszki na stole stały puste chyba już od dawna. A stołów w sali było sporo, podobnie naczyń w kredensie i śmiesznie wyglądało tyle nakryć w dużej sali w takiej mieścinie, gdzie jeden gość zdarza się raz na tydzień. Na śniadanie było za to kilka plastrów dobrze wysmażonego boczku, gotowane jajka i trochę szynki oraz sera żółtego. Do picia oczywiście kawa w dzbanku oraz sok pomarańczowy. Nie było tego za dużo, ale coś tam można było zjeść żeby głodnym nie wyjechać. 
 


Zostawiłam w Reftele bidon z wodą, ale o tym przekonaliśmy się dopiero wtedy gdy było już za daleko żeby się wracać. Trudno, dobrze że trafiło na dzień kiedy wody mieliśmy wokół dostatek. Trasa prowadziła znów nad jeziorami, do tego mieliśmy wodę z góry, bo zaczęło mżyć zaraz jak ruszyliśmy. Założyliśmy pelerynki i już w nich zostaliśmy do końca dnia.
Pierwsza przerwę zrobiliśmy sobie w sklepie spożywczym w jakieś wsi. Był tam kącik z kawą, wzięliśmy też po słodkiej bułce. Pani dwa razy pytała czy chcemy więcej kawy, drugi raz gdy widziała jak zmieniam mokre skarpetki. Wtedy zapytała skąd jesteśmy i zrobiła się jeszcze milsza jakby chciała abyśmy już nie wychodzili ze sklepu na ten deszcz. Chętnie bym jej poopowiadała o tym jaką trasę pokonujemy, ale Darek już czekał ubrany na zewnątrz. No cóż, nawet jak pada trzeba jechać. Kilometry same się nie zrobią.
 

 

Koło jakiegoś kościoła trochę sie kręciliśmy, bo aplikacja ciągnęła nas w las na polną drogę, która po około 500 m zamieniła się w wąską ścieżkę dla pieszych. Gdyby była ładna słoneczna pogoda, sucho i śpiewały ptaki, to pewnie byśmy próbowali się przebijać, ale gdy padał deszcz i na mapie drobne poziome kreski wskazywały na podmokłe tereny zawróciliśmy czym prędzej i pojechaliśmy inna trasą asfaltową drogą. 

Przed każdym szwedzkim domem zachwycają pięknie utrzymane trawniki. Nawet jeśli dom wygląda na zupełnie niezamieszkały to trawa jest równiutko przystrzyżona. Nie ogrodzenie jest najważniejsze ale trawnik. I chyba rozwikłaliśmy zagadkę, przynajmniej kilku podwórzy – samojezdne automatyczne kosiarki, które pracowicie koszą trawę nawet jak pada deszcz.  

Do końca dnia już tylko padało, nie było sensu nawet wyjmować aparatu, bo wszystko bure i szare. Jechaliśmy i zastawiałam się czy my jeszcze jesteśmy normalni. 

A tu zakład przerobu drewna, czyli tartak. Pokaźnych rozmiarów i całe sterty trocin, kory i gotowych desek ułożonych w sterty. Bogactwo naturalne tego kraju, którego ogromne obszary zajmują lasy (2/3 powierzchni kraju).

Jechaliśmy tacy zmoczeni i zniechęceni, aż dojechaliśmy do stacji Statoil w „punkcie obsługi podróżnych” (Trafikplats), który nazywał się Hyltena – tam mieliśmy nocleg w drewnianym małym domku. Młody chłopak na stacji dał nam klucz do ostatniego wolnego domku o nr 11. To był jedyny dwuosobowy domek, w którym ledwo się pomieściliśmy z naszymi mokrymi rzeczami. Martwiliśmy się jak to będzie z wysuszeniem mokrych butów, spodni, bluz i pelerynek. Bo zakładanie rano zimnych i mokrych ubrań nie byłoby przyjemne. Włączyliśmy jednak kaloryfer i szybko zrobiło się 25 st., było miło i ciepło. W oddzielnym domku był węzeł sanitarny, czysto, schludnie i gorący prysznic też nam poprawił krążenie. Wszystko nam wyschło i byliśmy zadowoleni. Jestem pod wrażeniem wyposażenia domku i jego funkcjonalności pomimo prostoty w jego urządzeniu. Było tam wszystko co jest potrzebne. Nawet minimalista czułby się przytłoczony nadmiarem.

I tylko rowery nocowały na zewnątrz, ale pod daszkiem więc chyba nie narzekały, zwłaszcza, że miały widok na jezioro.

Wieczór spędziliśmy w ciepłym, przytulnym domku w skandynawskim klimacie. Czuliśmy się trochę jak przed Bożym Narodzeniem. Ale tu lato wyraźnie się już dawno skończyło i czas rozpocząć przygotowania do świąt.

dzień 11 – mapa trasy
dystans: 93 km

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *