Powietrze znów było przejrzyste i co najważniejsze nie tak wilgotne jak wczoraj. Rowerki wyglądały na wypoczęte. Ja zerwałam się rano i od razu pobiegłam nad brzeg jeziora. Słońce wyszło zza chmur i dzień zapowiadał się znakomicie. Potem szybko na stację po kawę i bułeczki na śniadanie. Idealne miejsce. Aż nie chce się wyjeżdżać. Chętnie byśmy posiedzieli nad brzegiem jeziora, ale jeszcze musimy przed oddaniem klucza oprócz spakowania się posprzątać po sobie zgodnie z listą dołączoną do kartki z regulaminem. Lista krótka, zatem odhaczam: posłanie łóżek, wytarcie wszystkich powierzchni, pozamiatanie i ew. umycie podłogi, wyrzucenie śmieci i włożenie nowego worka do kosza. Dziecinnie proste czynności, na koniec podpisujesz się i oddajesz osobie z obsługi razem z kluczem do domku. Dziś w kasie stacji była uśmiechnięta dziewczyna, która przyjęła ode mnie kartkę z potwierdzeniem posprzątania i życzyła dobrego dnia. Można oczywiście oddać sam klucz, ale wówczas doliczana jest specjalna opłata za sprzątanie, zatem każdy woli zostawić porządek – to chyba jedna z najlepszych metod na zmobilizowanie ludzi do dbania o czystość i zmniejszenie kosztów wynajęcia domku.    

W tym parterowym budynku mieści się szkoła. Przed nią był parking, na którym w większości stały rowery dojeżdżających na lekcje dzieci.

Dojechaliśmy do Jonkoping. Teraz będziemy jechać nad brzegiem jeziora Vattern. Zajmie nam to ponad dwa dni, bo jezioro jest naprawdę ogromne. Jeziora Vattern i położone na zachód od niego drugie o nazwie Vanern, to dwa największe jeziora w Szwecji. Nie da się ich objechać rowerem tak szybko.

Jezioro jak morze to i szum fal jak nad morzem:

Tuż za Jonkoping mieliśmy jednak spore obawy czy uda się nam kontynuować podróż rowerem. W moim przednim kole coś zaczęło okropnie hałasować. Zamiast więc podziwiać widoki i wybierać atrakcyjne miejsca szukaliśmy serwisu rowerowego. Nie było to jednak takie proste. Jeden taki warsztat, nawet wyglądający na dość profesjonalny, był czynny dopiero od 13, a była wtedy godz. 11, zatem postanowiliśmy jechać dalej nie czekając bezczynnie.   

Darek podejmował próby kontaktu z serwisem rowerowym w Polsce nie licząc jednak na jakąkolwiek możliwość naprawy roweru tutaj w Szwecji. Odległości pomiędzy miastami raczej dwucyfrowe, więc jechanie do najbliższego trochę czasu zajmuje. Ale nie poddajemy się. Koło toczy się bez problemu, jedyną niedogodnością jest hałas jaki wydobywa się z przedniej piasty. Budzi to moje spore obawy, ale już przejechałam 50 km i oprócz grzechotowania jakby w środku koła za chwilę miało się wszystko rozsypać, nic się innego nie dzieje.   

Wreszcie wjeżdżamy do Hjo. Bardzo urokliwe miasteczko, stare domy, ładny rynek. Za radą, aby czerpać jak najwięcej przyjemności z naszych wakacji, zatrzymujemy się na dłuższy odpoczynek i choć martwimy się rowerem to siedząc na ryneczku zapominamy o wszystkim i zamawiamy obiad. 

Dopiero po posileniu się i krótkim rekonesansie na rynku wstępujemy do najbliższego sklepu sportowego. Tam dostajemy namiary do dwóch miejsc gdzie moglibyśmy znaleźć jakąś pomoc dotyczącą roweru. Pierwszym wskazanym miejscem okazuje się sklep, w którym oprócz żelkowych misiów i innych słodyczy oraz gazet i ołówków stoją na wystawie dwa rowery. Z części rowerowych można jedynie kupić pompkę, smar do łańcucha i bidon. Ostatecznie decyduję się na zakup bidonu. Przyda się, zwłaszcza że mój zostawiłam w Reftele dwa dni temu.
Pod drugim adresem miał być Marcus – mechanik rowerowy, ale trzeba dzwonić bo on pracuje w nocy, a rowery naprawia w wolnym czasie, ale jak nas zapewniono jest dobry w tym co robi. Gdybyście byli kiedyś w Hjo i potrzebowali pomocy serwisu rowerowego, wrzucam mapkę gdzie go szukać (mieszka pod nr 19, ale nazwy ulicy już nie powtórzę).    

Darkowi udaje się w końcu dodzwonić do naszego serwisu na Gocławiu. Po objawach i typie dźwięków jakie wydaje koło dowiaduje się, że „ludzie latami z tym jeżdżą”, zatem wsiadam na rower i jedziemy dalej już bez żadnych obaw. Może rower dostał reumatyzmu i wilgoć mu nie służy, bo następnego dnia wszystko się uspokoiło i  zapomnieliśmy o problemie. Fajny taki serwis, zdalnie naprawiają rowery 🙂 

Wreszcie docieramy do wsi Brevik. Po drodze widzieliśmy tylko tablice informujące o campingu, potem we wsi też jakoś nie mogliśmy znaleźć adresu, ale potem sprawdziliśmy, że niecały kilometr za wsią jest pole golfowe. To jest to miejsce, którego szukaliśmy. Dziś śpimy w hotelu na polu golfowym.
Przez poszukiwania serwisu rowerowego nie udało się nam dojechać przed 17, dlatego poinformowaliśmy, że możemy przybyć nieco później. Na drzwiach nieczynnej już recepcji wisiała taka fajna kartka:

Pole golfowe było już puste o tej porze, restauracja też już nie miała gości, dobrze zatem że mieliśmy nasz żelazny zapas na kolację. 

 
Zagryzając wędzonego łososia marchewką i orzeszkami zgłębialiśmy tajniki gry w golfa w sposób teoretyczny, lekcję praktyczną może weżniemy przy następnej okazji. Przećwiczyliśmy tylko na sucho (tzn. bez kija golfowego) prawidłowy ruch zamachu przed uderzeniem w piłeczkę. To bardzo proste. Reszta to tylko duża dawka szczęścia ze szczyptą wprawy. Najważniejsze jednak, moim zdaniem, są właściwe tematy rozmów przy przechadzaniu się z wózeczkiem pełnym kijków golfowych. I jeszcze ważne są te wszystkie dodatki, takie jak specjalne rękawiczki, buty, koszulki, czapeczki z właściwym logo, które można kupić w sklepiku obok każdego pola golfowego.  
 
dzień 12 – mapa trasy

dystans: 101 km

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *