Ten szwedzki domek akurat nie był czerwony, bo pomalowany niebieską farbą, ale też był przytulny. Rano przed śniadaniem nazbierałam grzybów, a Darek poprzeglądał rowery i nasmarował łańcuchy. Takie poranne standardowe czynności: mycie zębów i smarowanie łańcucha. Łatwo można się przestawić na takie nieskomplikowane życie.

Śniadanie można było zjeść na tarasie obserwując grających w golfa. Ale my woleliśmy pod dachem, zwłaszcza, że kolejny dzień spędzimy pod chmurką lub w słońcu, zależy jak wiatr zawieje. W zasadzie to nie ma to dużego znaczenia czy pada deszcz, czy też świeci słońce, liczy się tylko to, że jedziemy ustaloną trasą, a najlepiej z dala od szosy i samochodów. 
A trasa dzisiejszego etapu będzie częściowo pokrywać się ze ścieżką rowerową wokół jeziora Vattern, a później od Askersung pojedziemy jeszcze na północ. Wciąż jedziemy mniej uczęszczanymi drogami, czasem nawet leśnymi, przez zagubione wsie, albo przez zupełnie niezamieszkałe obszary. 

Najważniejsze jednak, że drogi są przejezdne, niektóre mają tak nieprawdopodobnie gładki asfalt, że koła po prostu same się toczą. Dobrze, że nasze rowery mają opony na asfalt, bo jednak tutaj bardziej się przydają takie, niż te z agresywnym bieżnikiem, czyli na korzenie i piach. Tutaj takich ścieżek rowerowych po prostu nie ma. Za to mieliśmy inną niespodziankę w lesie, co widać na mapie trasy: musieliśmy nadłożyć drogi, bo w pewnym momencie natknęliśmy się na teren z tabliczką o zakazie wjazdu „military area”. Cóż było zrobić, zachowaliśmy się praworządnie i zamiast jechać prosto pomimo zakazu, pojechaliśmy dookoła tego terenu inną drogą. Mijaliśmy grupę rowerzystów, którzy też zdaje się jechali tą okrężną trasą. Widocznie nie było innego przejazdu. Ale chociaż wszędzie był asfalt dobrej jakości.   

W jednym ze sklepików kupiliśmy napój z owoców borówki, który okazał się hitem tej wycieczki. Był to koncentrat do rozcieńczania, choć jak kupowałam to myślałam, że to taki mały soczek i nawet Darek pytał gdzie jest rurka do picia (tak to jest jak się nie zna języka). Pani ze sklepu pokazała mi na zapleczu skąd mogę wziąć wodę (oni tu wszędzie piją wodę z kranu), nalałam do naszych bidonów i dodaliśmy odrobinę soku. Napój był kwaskowy w smaku i bardzo orzeźwiający.   

Znacie te ławki z bańkami na mleko. Do niedawna i na polskich wsiach ten widok był bardzo znajomy. Tutaj nadal popularne, podobnie jak tabliczki z wizerunkami np. zwierząt przy drodze prowadzącej do gospodarstwa. Najczęściej to były konie, krowy, ale widzieliśmy też koty, łosie i raz był też traktor. Bardzo sympatyczne tabliczki.  

Woda w jeziorach krystalicznie czysta, a w tym jeziorku ładne kamienie akurat były na brzegu. Jeden wzięłam do domu.

pamiątka z jeziora Unden:

To kolejny sklep we wsi, w którym można kupić wszystko. My poprosiliśmy o kawę i bułeczki. I jeszcze pan nam ukroił ekologicznej szynki i sera. Kupiliśmy też chleb, który miał smak piernika. Jedliśmy go przez kilka dni po jednej kromce na deser. 

W oczekiwaniu na kawę ucięliśmy sobie pogawędkę z dwoma lokalnymi elektrykami, którzy zatrzymali się tak jak my przy sklepie coś zjeść. Zainteresowali się dwójką nieznajomych na rowerach i wypytali nas skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Taka zwykła ludzka ciekawość, ale miło się nam z nimi gadało. I nie myślcie, że nagle nauczyliśmy się szwedzkiego, znam tylko dzień dobry – „god morgon” oraz dziękuję – „tack” i ani słowa więcej. Znajomość szwedzkiego jest jednak zupełnie zbędna gdyż wszędzie bez problemu można porozumieć się po angielsku.   

Podążamy za znakami jakiejś specjalnej ścieżki rowerowej:

Ten punkt odpoczynkowy i informacyjny otrzymał dyplom. Faktycznie był dość zadbany i z przyjemnością rozprostowaliśmy tutaj plecy, ciesząc przy okazji oczy ładnym widokiem na jeziorko.

W miasteczku Askersund szukaliśmy czegoś na kształ rynku bo chcieliśmy chwilę posiedzieć przy kawie.  

W sklepie z dekoracjami wnętrz: poduszki, serwetki, etc. była część jadalna, tzn. pani przygotowywała kawę i serwowała ciastka lub kanapki. Trochę dziwne połączenie, ale tutaj chyba dość popularne i na nikim nie robi wrażenia fakt, że kawę pije się w sklepie z zasłonami i obrusami, a rowery sprzedaje w sklepie z …cukierkami.   

W drugiej części dnia towarzyszyła nam tęcza. Deszcz był krótki, bo chmura mała i schowaliśmy się przed ulewą pod przejazdem kolejowym, bo akurat innego miejsca nie było. A tęczę obserwowaliśmy jeszcze długo po deszczu.  

Gdy byliśmy już blisko wsi gdzie było nasze kolejne miejsce noclegowe zastanawialiśmy się jak trafimy do właściwego domu bo w rezerwacji był tylko adres w postaci nazwy wsi oraz jeszcze jakiejś nazwy czegoś (tutaj domy mają swoje nazwy, chyba zamiast numerów, więc to najpewniej nazwa domu). Potem dostaliśmy jeszcze mejlem wskazówkę w postaci współrzędnych GPS, widocznie trafienie tam nie jest takie proste. Dłużej jednak głowiliśmy się jak wykorzystać dane do wprowadzenia do aplikacji, niż jechaliśmy do domku, w którym powitała nas Rita, u której mieliśmy zarezerwowany dzisiejszy nocleg.

Rita pokazała nam wnętrze domku, które było częścią gospodarczego budynku, odremontowane i klimatycznie urządzone: pokój z kuchnią i łazienką. Rowery mogliśmy schować na noc w szopie obok, gdzie Rita trzyma swój motocykl. Mówiła, że teraz już nie jeździ nim, bo jest za zimno. Faktycznie dziś było coś około 12 stopni, a wieczór po popołudniowym deszczu pewnie jeszcze chłodniejszy.

Rita słysząc, że my już na tych rowerach tyle przejechaliśmy pochwaliła się, że jej mąż chodzi z plecakiem długie dystanse. Ostatnio przeszedł 300 km po górach przez jakieś 3 tygodnie. A teraz siedzą sobie tutaj na wsi i doglądają swoich wypieszczonych domków i przyjmują gości. 

To było kolejne bardzo miłe miejsce, w którym ogromnie się nam podobało. Darek był zadowolony, że rano do śniadania mogliśmy sobie zrobić kawę w ekspresie przelewowym, który był do dyspozycji gości. W kuchence było wszystko co jest potrzebne, łącznie z kawą. Domkowi „Huldas gard” dajemy drugą notę po duńskim B&B.  

dzień 13 – mapa trasy
dystans: 110 km

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *