Z ogromnym żalem opuszczamy ośrodek sportowy żeby zmierzyć się z kolejnym etapem, który poprowadzi nas przez dość odludne ale ładne krajobrazowo miejsca.
 

Zanim jednak na dobre wyjedziemy to przechadzamy się po ośrodku aby zobaczyć co ma do zaoferowania, potem idziemy na śniadanie i stwierdzamy, że skoro jest tak pochmurno, to nie mamy co żałować, że nie pływaliśmy w jeziorze, choć wczoraj wieczorem sobie obiecywaliśmy, że wstaniemy przed 6 żeby zażyć kąpieli.

Ośrodek oprócz kilku boisk piłkarskich, jeziora gdzie można pływać kajakiem czy kanoe, jest wyposażony w bieżnię lekkoatletyczną i kilka sal do różnych sportów pod dachem.

Nas najbardziej dziś rano interesowało gdzie jest restauracja, w której mamy zamiar napełnić nasze żołądki tak aby wystarczyło do co najmniej połowy dnia. Jest oczywiście królująca owsianka i kawa.

Pora dość wczesna, zatem ogromna stołówka jeszcze świeci pustkami. Ale z takim widokiem przez okno to można jeść śniadanie nawet o szóstej rano.

W recepcji ośrodka w przeszklonej gablotce wypatrujemy spośród znaczków z całego świata te wyglądające bardziej znajomo. 

Na prawdę bardzo mi się podobało tutaj. Widać, że zadbano także o miejsce dla rodziców, którzy mogą podziwiać jak ich dzieci grają w piłkę na treningach. Gdy wychodziliśmy mijała nas grupa dzieci w wieku gimnazjalnym. Każdy miał swoją piłkę i właśnie szli na boisko. A przecież Finlandia nie jest potęgą w piłce nożnej. Widać jednak inne drużyny przyjeżdżają tutaj na zgrupowania bo mają świetne warunki. Recepcjonistka wymieniała mi nazwy kilku krajów, z których spodziewają się gości w przyszłym tygodniu.

Ośrodek oprócz boisk, gymów i hal ma także część hotelową z pokojami w głównym budynku oraz osobne domki nad drugim jeziorem.

Dojazd do ośrodka to niecały kilometr od głównej szosy, z której my skręcimy w boczną mniej uczęszczaną i bardziej malowniczą.

Pogoda dziś była dość dynamiczna. Zmiany następowały bardzo szybko, a ulewy raczej należało przeczekać niż starać się jechać w silnych strugach deszczu.

Na szczęście zawsze były jakieś miejsca gdzie te gwałtowne opady deszczu udawało się nam przeczekać. Co prawda nie wiadomo jak długo przyjedzie nam tak stać pod jakimś daszkiem, ale było to lepsze rozwiązanie niż przemoknąć do suchej nitki. 

Przy tej polnej drodze gdzieś w rowie odpoczywał albo spał koziołek, którego wystraszyliśmy, jednak nie na tyle mocno aby od razu uciekać. Najpierw wyskoczył i odbiegł na bezpieczna odległość sadząc przy tym ogromne susy, a potem biegł równolegle wyraźnie nam się przyglądając. Wreszcie zniknął w jakimś kolejnym zagajniku. 

– Myślisz, że już możemy zdjąć nasze pelerynki? – pyta Darek. I tak przez kilka godzin: raz pada, raz przestaje.

Wreszcie osiągamy miasteczko, a w nim bardzo sympatyczne miejsce. Z nazwy wyglądało to na kawiarnię. W środku jednak okazało się, że można nie tylko napić się kawy i zjeść ciasto, ale także podają ciepły obiad. Już zaczynamy się przyzwyczajać do tego, że jeśli jest jakieś miejsce typu kawiarnia, bar czy kiosk, albo stacja benzynowa to będzie tam można kompleksowo zjeść, napić się, przeczytać gazetę, połączyć się z wi-fi, zrobić inne zakupy, porozmawiać. Tutaj akurat nie mieliśmy problemu bo właścicielka znała bardzo dobrze angielski. Widząc dwoje zmokniętych rowerzystów zaoferowała cały obiad wraz ze starterem, deser i naturalnie kawę i wodę, którą nalewało się samemu z dzbanków. Przy stolikach obok siedziało dużo starszych osób, które przyszły do kawiarni spotkać się. W wazonikach były jagodowe krzaczki jeszcze z owocami. Bardzo przyjemnie i miło się nam zrobiło gdy właścicielka zajęta obsługiwaniem gości pożegnała się z nami gdy już wyszliśmy do naszych rowerów pozostawionych na zewnątrz, stukając w szybę i machając na zakończenie wizyty w jej kawiarni. 

W miasteczku oprócz znaku ścieżki rowerowo-pieszej były jeszcze dodatkowe znaki, które zezwalały na korzystanie ze ścieżki maszerom (bo tak odczytałam ten znaczek postaci, która trzyma z przodu sanie). Taka ciekawostka północy.   

Potem długo jechaliśmy szutrową drogą wśród pól owsa. Chyba najwięcej upraw jakie widzieliśmy tutaj to był owies. Mamy początek lipca i wszędzie ten owies jest jeszcze zielony. Podobnie zresztą jak inne zboża. Wyraźne opóźnienie w okresie wegetacyjnym.

  

Jeszcze w końcówce przerwa na małe conieco z dużą zawartością białka.

Jeszcze jeden przejazd na drugą stronę ścieżki rowerowej tunelem pod drogą dla samochodów (tutaj takie bezkolizyjne przejazdy to standard) i potem tą piękną brzozową aleją dojeżdżamy do bardzo starego i dużego domu, w którym będziemy dziś nocować i poznamy bardzo uprzejmych gospodarzy.

GPS mówi: „Jesteś u celu.” To miejsce nazywa się Kuralan Kartanotila i jest farmą gdzie gospodyni prowadzi zajęcia dla zainteresowanych jak hoduje się zwierzęta gospodarcze. Przywitała nas ubrana w fartuch i w chustkę na głowie młoda dziewczyna. Potem zaprowadziła nas na górę, pokazała nam pokój i wszystko wytłumaczyła. Bardzo to było sympatyczne.

Takiego wystroju pokoju się nie spodziewaliśmy. Stare oryginale meble i wielkie łoże. I tak jak wszędzie podwójne okna i rolety do zasłaniania gdy wieczorem i w nocy jest jeszcze na zewnątrz widno. Zalety podwójnych okien doceniliśmy następnego dnia rano gdy wyszliśmy na strych żeby zejść na śniadanie do jadalni na dole domu. W pokoju było ciepło, a na strychu przeraźliwie zimno.

Pokoje gościnne są na górze gdzie wchodzi się po stromych schodach, za to strych obrazuje jak stary jest to dom i jak duży. Rowery zostają na noc na zewnątrz tylko wstawimy je do altanki pod dach.

Trasa w końcówce była nieco okrężna, ale z powodu rzeki i braku pewności czy w innym miejscu będzie most woleliśmy wybrać dłuższą drogę na około, przy okazji zresztą zahaczyliśmy o sklep gdzie zaopatrzyliśmy się w niezbędny prowiant. To był długi etap: 104 km.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *