Od dawna myślimy o projekcie przejścia trasy Głównego Szlaku Beskidzkiego, do tej pory jednak
zawsze było coś innego na horyzoncie: jak nie przygotowania do maratonów, to jakieś triatlony. Teraz wreszcie przyszedł czas na dłuższą wycieczkę w góry. Inspiracją dla nas od zawsze była relacja Piotrka, który ustanowił rekord przejścia GSB w 2006 roku idąc samotnie i trochę na żywioł. Natomiast tegoroczny wyczyn Maćka zakrawa już na nieco zbyt kosmiczny wynik do zapisania annałach. Ten rodzaj ścigania się z czasem zostawiamy wyczynowcom i szaleńcom.
Z racji mieszkania na Mazowszu, które od wieków jest płaskie, oczywiste jest że nasze przygotowawcze i zwiadowcze wyjazdy w góry są ograniczone czasowo. Próbujemy zatem każdy wolny dzień poświęcać na chodzenie po górach większych i mniejszych. Chodzenie, czy bieganie po płaskim to zupełnie inna bajka. Ten kto biegał po górach wie o co chodzi. Dodatkowo na nasze wycieczki zabieramy plecaki aby przyzwyczajać ramiona i grzbiet do noszenia ciężaru, który będzie naszym nieodłącznym towarzyszem przez wiele godzin dziennie (nasze przejście nie będzie wspomagane przez żadną ekipę z zewnątrz, tak jak było w przypadku Maćka, który biegł tylko z małą „nerką” z bukłakiem picia). Dlatego staramy się ustalić co z naszego bagażu będzie niezbędne, a z czego możemy zrezygnować, tak aby nie dźwigać niepotrzebnych kilogramów. Odchudzanie plecaka to pierwsza czynność, którą wykonaliśmy po naszym ostatnim wyjeździe. Wyjęcie z plecaka ciepłej koszulki z długim rękawem, długich legginsów, kompasu oraz kremu z filtrem UV zaoszczędziło mi 800 g. Te 800 g to prawie kilogram – zamiast tego lepiej wziąć 1 litr wody więcej, albo może jednak te ciepłe ubrania… kto wie co się bardziej przyda i jakie będą warunki pogodowe? Nasz ostatni wyjazd trafił akurat na jeden z najcieplejszych lipcowych weekendów gdy temperatura w cieniu przekraczała 30 stopni. Jak będzie we wrześniu?
Ostatnią sobotę i niedzielę lipca poświęciliśmy na pokonanie Beskidu Śląskiego. Tam właśnie zaczyna się/kończy GSB (szlak można pokonać od strony wschodniej z Wołosatego w kierunku na zachód, czyli do Ustronia, albo z zachodu na wschód, zaczynając na stacji kolejowej w Ustroniu, tak jak my to zrobiliśmy). To była symulacja przejścia pierwszego z zaplanowanych etapów trasy GSB oraz próba generalna dojazdu na miejsce, ilości zabieranego bagażu, tego jak się będziemy czuli po przejściu wyznaczonej na mapie ilości kilometrów. Darek już kilka razy zmieniał plan trasy opracowując miejsca odpoczynków, noclegów oraz długości przejść (z uwzględnieniem przewyższeń) dla każdego dnia, tak aby były one optymalne i jednocześnie dostosowane do naszych możliwości.
Podekscytowani wyjeżdżamy z Warszawy z dość lekkimi plecakami (ważą tylko 5-6 kg), w których nie ma jeszcze wody w bukłakach. Na peronie trwają lekkie słowne próby prowokacji kibiców piłkarskich z milczącym oddziałem policyjnym. Gdy siedzimy już w pociągu na swoich miejscach wybuchają jeszcze petardy ale nic więcej się nie dzieje, więc odjazd pociągu jest bez opóźnienia. W Katowicach jesteśmy punktualnie o 3:12 i możemy podziwiać nowy dworzec kolejowy. Szkoda tylko, że dworzec autobusowy, na którym przyszło nam spędzić godzinę nie spełnia jeszcze unijnych standardów. Może do września katowicki PKS nadrobi zaległość i stanie na wysokości zadania jakie osiągnęło PKP przynajmniej w infrastrukturze dworcowej.
Początek
My jednak schodzimy czerwonym szlakiem do Ustronia Polany, gdzie po przekroczeniu torów czeka nas ostre podejście na widoczną teraz z daleka Wielką Czantorię.
Wejście na Czantorię prowadzi wzdłuż stoku narciarskiego, którego nachylenie czuć mocno podczas podchodzenia, ale jak się okaże dnia następnego także podczas zejścia. A można było podjechać kolejką linową.
Od początku wycieczki przeszliśmy dopiero 14 km, a po wejściu na szczyt Czantorii mamy w nogach łącznie około 700 m podejścia w górę (300 na Równicę i teraz 400 na dość krótkim odcinku). Może dlatego część osób wybiera przeciwny kierunek przejścia GSB.
Na szczęście po ostrym początku dalszy przebieg trasy jest nieco bardziej wypłaszczony.
Po minięciu urokliwej Przełęczy Beskidek dochodzimy do schroniska na Soszowie Wielkim. Ruch turystyczny na tym odcinku spory, spacerują ludzie z psami, mija nas jeden człowiek z kijkami w koszulce z Biegu Katorżnika. My niespiesznie jemy naleśniki z jagodami i chcielibyśmy jak najdłużej pozostać w środku schroniska zanim wyjdziemy na zewnątrz na palące słońce.
Przed nami jednak kawał drogi zatem musimy się zbierać i nieco przycisnąć tempo. Podziwiamy widoki i tempo jakoś nie podskoczyło, ale cały czas idziemy.
Mijamy Wielki Stożek, Kiczory, Mraźnicę by wreszcie osiągnąć Kubalonkę. Przypominamy sobie jak tutaj przyjeżdżaliśmy zimą na biegówki. Szkoda, że teraz jest tutaj tak gorąco.
Teraz szlak prowadzi wzdłuż szosy więc marsz jest dosyć uciążliwy. Robimy krótką przerwę na ławeczce przed „szałasem”, w którym można się napić i zjeść „góralskich” specjałów i posłuchać … piosenek disco-polo. Musieliśmy być już mocno zmęczeni skoro się tam zatrzymaliśmy na odpoczynek, ale skusiła mnie ławeczka. Przed nami jeszcze dojście do schroniska na nocleg.
Mogliśmy się zatrzymać w prywatnym schronisku w Stecówce, ale poszliśmy dalej mijając po drodze drewniany kościół oraz zabudowania.
Ostatnie na dziś podejście pokonywaliśmy w towarzystwie innych turystów, którzy także zmierzali do schroniska na Przysłopie pod Baranią Górą, które okazało się brzydkim betonowym budynkiem zupełnie nie pasującym do okolicy, wnętrze też zostawiało dużo do życzenia.
Po pierwszym wrażeniu brzydoty schroniska pamiętającego lata 70-te, doszliśmy jednak do wniosku, że damy mu ocenę 3 na 5 – jeden punkt odejmujemy za cenę posiłków, drugi za całokształt.
Dzień drugi – powrót.
Chodzenie w górach jest fajne z tego powodu, że nawet przejście tą samą trasą, ale w przeciwną stronę dostarcza nowych wrażeń. Dlatego dziś zamiast pójść w stronę Węgierskiej Górki, idziemy tym samym szlakiem testując powrót do Ustronia.
Wczoraj nie przyjrzeliśmy się dokładnie strumieniowi (Czarna Wisełka), ani nie zrobiliśmy sobie zdjęć w kilku innych urokliwych miejscach. Dziś możemy to nadrobić.
Temperatura nas nie rozpieszcza, tempo marszu chwilami nie jest imponujące, ale w pełnym słońcu trudno jest się wspinać.
Chwila wytchnienia na obiad aby nabrać sił przed dalszą drogą. Na szczęście mijamy sporo schronisk i innych obiektów gastronomicznych, w których możemy też uzupełniać napoje.
Na szczycie Czantorii Wielkiej fundujemy sobie wejście na wieżę widokową skąd podziwiamy okoliczną panoramę. Dla zmęczonych i bojących się wysokości, Czesi przygotowali napoje regenerujące i dodające animuszu.
Teraz zostało jeszcze coś co z pozoru wydawało się łatwe, czyli zejście z Czantorii. Nic bardziej mylącego. Zejście daje tak samo w kość jak podejście. A w dół jadą puste krzesełka.
Na koniec naszej wycieczki znaleźliśmy uroczy zakątek, w którym odpoczywaliśmy po trudach marszu.
Ustroń Zdrój do wieczora pozwolił nam wypoczywać do woli.
Więcej zdjęć:
-> z dnia pierwszego
-> z dnia drugiego.
Statystyczne ujęcie wycieczek
Ilość uczestników: 2
Dystans: 74 km
Przewyższenie: 2660 m
Czas: 21 h