Rano słońce i przyjemnie. Tak przez większość dnia jak jechaliśmy wzdłuż duńskiego wybrzeża w kierunku Kopenhagi. Tu jednak nie było kurortów i wypoczywających turystów. Nikt nie siedział na plaży i żadnych spacerowych promenad. Tylko czasem jakieś nagromadzenie domków, a tak poza tym to pusto i cicho. Z rzadko dało się dojrzeć jakiś kościół i kilka domów. Nawet ruch samochodowy znikomy.
Tylko pola, czasem jakiś dom, albo wieś. I tylko w jednej wsi był sklep typu supermarket i jedna kawiarenka przy torach otwarta. Reszta taka uśpiona i cicha jakby wszyscy wyjechali stąd.
W jednym z miejsc przeczytaliśmy, że tutaj był jakiś strategiczny punkt i stała tam stara latarnia morska. Na zdjęciu tego nie widać, ale w tamtym kierunku można było zobaczyć przez lunetę most między Kopenhagą a Malmo (uwaga: luneta działała bez wrzucania monet!) .
A kawałek dalej w okolicy klifu Stevns można było podziwiać miejsce wydobywania kredy z lazurowym jeziorkiem wewnątrz, czyli architektoniczną dziurę w ziemi. Na tablicy przy miejscu postojowym można było przeczytać, że tędy biegnie krajobrazowa ścieżka rowerowa Berlin-Kopenhaga i jest projektem powstałym w 2015 r.
Widzieliśmy po drodze też ze dwie duże posiadłości i zamki, ale tylko w jednym można było wejść do parku, dalej już nie. Dostęp do morza też w większości był zagrodzony, nawet nie próbowaliśmy się nigdzie zatrzymywać skoro jest tabliczka informująca o drodze prywatnej.
Pozostałe domy raczej nie miały zbyt wyszukanej formy architektonicznej i niczym się nie wyróżniały.
Ten objazd wybrzeżem kosztował nas nadłożenie drogi, bo zamiast 70 km przekroczyliśmy dziś 110 km. Obiadu dziś też nie było gdzie zjeść, więc w jakimś większym mieście Koge gdzie był na rynku festyn, zjedliśmy kanapkę na ciepło, a potem w cukierni poprawiliśmy kawą i wielką porcją tortu. Ciągle mieliśmy za mało tych duńskich koron bo nie wiedzieliśmy jak je liczyć i co ile kosztuje, a kartą nie wszędzie da się płacić, ale się najedliśmy.
Po wyjeździe z miasteczka na horyzoncie pojawiła się wielka szara chmura i zaczęło nagle porządnie padać, ubraliśmy się przeciwdeszczowo, ale padało krótko i za kilka km zdjęliśmy nasze ubrania od deszczu. Tylko Darek miał przygodę z osą, bo mu się schowała przed deszczem w rękawie i użądliła go w ramię, na szczęście Darek nie jest uczulony na jad os, więc następnego dnia zapomniał już o tej duńskiej osie.
Do hostelu w budynku dawnych koszar jechaliśmy około 30 km ścieżką rowerową przy ulicy, czasem wzdłuż torów kolejowych. Trochę to już nas zmęczyło pod koniec, więc dla urozmaicenia odbiliśmy na równoległą ścieżkę nad wodą.
W recepcji śniady pan z obsługi był bardzo pomocny i miło się z nim gadało. Najbardziej zapamiętaliśmy z rozmowy z recepcjonistą jak spodobał mu się pomysł nauczenia się kilku słów po polsku. Znał już „dzień dobry”, ale od nas dowiedział się co oznacza „zaraz wracam”. Napisał sobie na kartce i jak wychodził pokazać nam pokój i zaprowadzić do sąsiedniego budynku wykładał tę kartkę w recepcji. Rano ta kartka nadal tam była. Upewniał się czy mamy co jeść, przyniósł nam herbatę do zaparzenia i prosił żebyśmy dobrze zabezpieczyli rowery na noc. Pytał o naszą trasę i chwalił za otwartość ludzi „ze wschodu”.
Warunki w hostelu przyzwoite, mieszkają tu całe rodziny i jest wszystko co potrzeba: w pokoju prysznic, wi-fi i obok kuchenka z wyposażeniem gdzie zrobiliśmy sobie herbatę oraz automat do kawy i tv w pomieszczeniu ogólnodostępnym.
dzień 7 – mapa trasy
dystans: 117 km