Jemy śniadanie w hotelu, ale jakoś wyjątkowo tu skromnie wszystko jest podane, niby niczego nie brakuje, ale jakoś tak dziwnie i nie smakuje mi też wcale choć spróbowałam z każdego półmiska. Darek je, bo mówi że ma apetyt, a mi jakoś nie chce się brać dokładki mimo, że jest szwedzki stół.
 
Wyjeżdżamy z Halmstadt w pochmurny poranek i słońca już nie zobaczymy przez cały dzisiejszy dzień. Nawet z tego wszystkiego nie zatrzymaliśmy się w centrum, a planowaliśmy jeszcze zobaczyć budynek biblioteki nad rzeką, ale zapomnieliśmy o tym zupełnie i jak przejechaliśmy przez most to od razu skierowaliśmy się na naszą trasę.


A dziś większość jechaliśmy nad jeziorami, najpierw niestety szosą, bo ścieżka rowerowa obok była w remoncie, nie było nawierzchni, tylko piach i zagrodzona. 

Na odcinku gdzie ścieżka rowerowa odbijała od szosy na szczęście była już gotowa do jazdy, asfaltowa i można było na nią wjechać bez problemu, więc wróciliśmy na szlak.

Najprzyjemniej jechało się nad brzegiem jakiegoś jeziora, albo gdzieś w lesie, czy nad rzeką. Urokliwe miejsca, wygodna ścieżka i zupełna cisza, nikogo prawie nie spotykamy, tylko nasze dwa rowery i my.



Sporo fragmentów dróg w lesie miały nawierzchnie szutrowe i te były drogami zarówno do jazdy konno jak i dla rowerów. Ale nie spotkaliśmy dziś nikogo na koniu, choć miejscami były widoczne ślady kopyt.

I sporo dziś było podjazdów i zjazdów, ta droga była wyjątkowa kręta i nie wiadomo co zobaczymy za zakrętem.

Gdy analizowaliśmy mapę wybraliśmy inny wariant niż zaplanowany wcześniej, a to dlatego, że nie byłoby gdzie zjeść obiadu, we wsiach pusto, żadnego sklepu, baru, nic. Na mapie biała plama, a wokół tylko las. Pojechaliśmy raz do wsi gdzie był drogowskaz z kubkiem, ale cafe było nieczynne, więc tylko zrobiliśmy sobie przystanek na zjedzenie marchewki z naszych zapasów. Nie byliśmy jeszcze tak bardzo głodni, tylko chłodno się zrobiło i Darek założył długie spodnie. Kawiarnia mieściła się w szklarni i była czynna chyba tylko w sezonie, albo w wybrane dni.

Wreszcie dojechaliśmy do jedynej w okolicy restauracji, która wypadała akurat w połowie trasy. Menu było po szwedzku, ale kelnerka przetłumaczyła nam dania główne i zamówiliśmy siekany stek wołowy, choć można było spróbować takiego z łosia. Gdy skończyliśmy jeść i wyjrzeliśmy przez okno, właśnie zaczęło padać. Kelnerka wskazała nam stolik przy oknie, choć cała sala była pusta i byliśmy jedynymi gośćmi, ale chyba taki był plan na dziś, bo inni goście, którzy przyjechali później, też dostali stolik przy drugim oknie. Zamówiliśmy zatem jeszcze na deser ciastko z migdałami i kawę. Tak sobie siedzieliśmy i czekaliśmy aż przestanie padać. Z głośnika sączyła się przyjemna muzyka, a my czekamy w środku aż przestanie padać, ale nie przestawało.

W końcu postanowiliśmy jednak jechać dalej. Jak wyszliśmy to już mniej padało, albo nam się tak wydawało, więc założyliśmy kurtki i pojechaliśmy nie zważając na deszcz. Potem deszcz przybrał na sile, ale nie zakładaliśmy pelerynek, bo wyglądało, że już było całkiem niedaleko do mety. Jazda w pelerynce jest dobra po płaskim, ale na podjazdach było niewygodnie, a droga w lesie kręta, raz w górę, raz w dół.  

Jakiś czas mniej padało, więc Darek zaproponował abyśmy odbiliśmy w jakąś boczną drogę bo wyglądała na mniej ruchliwą i wtedy zaczęło porządnie lać. Byłam zła, że jedziemy taką leśną drogą, choć to była całkiem dobra bita droga i nie jeździły tam samochody, a jak jechały to bardzo wolno. Padał jednak solidnie deszcz i już mi się tak w tym lesie nie podobało. Wreszcie gdy założyliśmy znów pelerynki, choć było już za późno bo i tak wszystko mieliśmy przemoczone, to chociaż nie było tak zimno. Wtedy wyjechaliśmy na ostatnie 8 km po asfalcie do Reftele. Tam od razu podjechaliśmy do sklepu spożywczego na małe zakupy na kolację i okazało się, że nasz nocleg w domu gościnnym jest tuż obok sklepu, bo Reftele to dwa domy na krzyż i stacja benzynowa. Gdy weszłam do sklepu to kapało ze mnie tak, że musiałam chwilę odczekać żeby nie ciągnąć za sobą kałuży wody.
 
Pan w recepcji też dziwnie się na nas patrzył, ale ludzie tutaj w ogóle nie wyglądają na otwartych i gadatliwych, więc jak tylko dał mi klucz i przyjął płatność poszliśmy do pokoju suszyć nasze mokre ubrania i nie wdawaliśmy się w żadne rozmowy.


W łazience jest kaloryfer, który po włączeniu zrobił się od razu ciepły, więc suszymy rzeczy, które upraliśmy, reszta pokoju też wyglądała jak suszarnia, bo wszędzie były porozwieszane suszące się ubrania, które zmokły na deszczu. W zasadzie to chyba wszystko co mieliśmy na sobie nadawało się do suszenia.

Kolację zrobioną z produktów kupionych w pobliskim sklepie zjedliśmy w pokoju. Pani z działu mięsnego ukroiła mi 10 plastrów wołowiny i pytała jeszcze czy posypać pieprzem. Mieliśmy chleb, 3 rodzaje sera, pomidory i owoce, do tego jogurt i czekoladę kupioną jeszcze na promie. Będzie wyżerka jak się masz.
Jak się tak zmarznie jadąc w deszczu to potem już nigdzie nie ma się ochoty chodzić. Tylko szybko gorący ciepły prysznic i wskoczyliśmy pod cieplutki i suchy kocyk. Leżąc w łóżku wytyczyliśmy jeszcze trasę na jutro. Dobranoc i oczy same się zamykają. Zresztą w sali jadalnej na dole nikogo nie było ani wieczorem, ani rano na śniadaniu. Chyba wszyscy uznali, że ciepły kocyk jest najlepszy na świecie w takie dni jak ten.






dzień 10 – mapa trasy -> klik

dystans 99 km

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *