Rano obudziło nas słońce, nie nastawialiśmy budzika, nie było takiej potrzeby. Śniadanie zjedliśmy z tego co nam zostało z wczoraj z kolacji, a zapasy zawsze mieliśmy solidne bo nidy nie wiadomo czy i kiedy będzie następny sklep. Tylko kawy nie mieliśmy i potem dwa razy zatrzymywaliśmy się na kawę. Darkowi wyjątkowo smakowała kawa w Danii, mocna taka jak lubi.
Ten dom trochę przypominał tasiemca na Kijowskiej przy Wschodnim, tylko był nieco niższy.
Z puntu widzenia architektury to zdecydowanie lepiej wypadały tu kościoły. Gdy zatrzymaliśmy się obok jednego jakaś kobieta zapytała czy chcemy sobie zrobić zdjęcie na jego tle. Kościół jak kościół, ale zdecydowanie bardziej zainteresowała mnie figura po drugiej stronie placu przed kościołem.
Ruch rowerowy w Kopenhadze spory, trzeba uważać na światła i innych użytkowników ścieżek, a do tego jeszcze rozglądamy się dookoła, bo tyle tu do zobaczenia i czasem trzeba zerkać na ślad trasy w mapie żeby się nie zgubić (to ja), a Darek jeszcze przyglądał się ładnym Dunkom na ulicy ;).
Chwila odpoczynku w ogrodach różanych w mijanym po drodze zamku Rosenborg. Na dziedziniec nie pchaliśmy się widząc tłumy wysiadające z autokarów. Całe wycieczki i wszyscy robili sobie zdjęcia w różach z zamkiem w tle. To i my zrobiliśmy sobie.
I znów ruszamy, tym razem przez obrzeża miasta żeby jak najszybciej się wydostać się z części zabudowanej w której czujemy się już lekko zagubieni.
W Danii pasy rowerowe na skrzyżowaniach, wyjazdach są malowane na niebiesko, w Niemczech podobnie jak w Polsce na czerwono. Ale to nie kolor jednak gra rolę tylko świadomość kierowców co te pasy oznaczają. Wszędzie za granicą PL kierowcy wiedzą, że jak wjadą na ten pas i zobaczą jadącego rowerzystę to grzecznie wycofają się i ustąpią mu pierwszeństwa i do tego zrobią to odpowiednio wcześnie żeby nie trzeba było hamować. Jedziesz tym pasem z zamkniętymi oczami i wiesz, że to nie rower ma uważać, ale samochód i nie musisz się martwić przejeżdżając na drugą stronę ulicy. Czary jakieś czy co? Na początku dziwnie tak, potem przyzwyczajasz się, ale najgorzej boli jak wracasz do Polski. Wymuszenia pierwszeństwa na rowerzystach to w Polsce jeszcze plaga. Ale nie psujmy nastroju – jesteśmy w Danii.
Jest sobotni słoneczny poranek jedziemy ścieżką wzdłuż szosy nad morzem, mijają nas sznury kolarzy. Jest czas na pracę, jest czas na trening. Na jednym z rond gdzie było dużo kolarzy zatrzymujemy się na kolejną kawę. Widocznie trafiliśmy na takie miejsce w Kopenhadze gdzie kolarze spotykają się na wspólne treningi tak jak u nas na rondzie Babka. Wystrojeni wszyscy elegancko w ładne stroje klubowe, mają wypasione rowery i markowy sprzęt, żadnego trzepactwa. Część z nich to na pewno triatloniści. Widziałam też kilka ładnie ubranych dziewczyn. Oczywiście chodzi mi o ładne stroje kolarskie, fajne okulary, kaski, buty – wszystko specjalnie na rower. Przyjemnie popatrzeć jak się taka grupa zbierze i trenuje w sobotę rano. Wszyscy zadowoleni, uśmiechnięci.
Nie chcieliśmy jechać cały czas wzdłuż szosy i pojechaliśmy równoległą oznaczoną ścieżką rowerową. Ta część dzisiejszej trasy biegła obok torów kolejowych, pooglądaliśmy sobie zadbane osiedla domków, małe stacje kolejowe i jak to wszystko jest fajnie rozwiązane i pomyślane, aby wszędzie dojechać rowerem. Ścieżki mają ciągłość, są oznakowane i mogą nimi jeździć dzieci o szkoły, dorośli po zakupy do sklepu, turyści z sakwami i kolarze na treningi.
Nie mieliśmy już koron duńskich więc szukaliśmy miejsc gdzie można płacić kartą. Uzupełniliśmy zapas żywnościowy na kolację i śniadanie w jednym z supermarketów. A obiad zjedliśmy w restauracji w marinie. Pani zaproponowała nam sałatkę z białą rybą, zapewniając, że jedna porcja jest na tyle duża, że się nią najemy. Wszystko bardzo smaczne. Wystarczyło do końca dzisiejszego dnia. To była marina w Nivie.
Jechaliśmy znów wybrzeżem, ścieżka poprowadziła nas przez malownicze wioski i obok pięknych skansenowych domków. Było na co popatrzeć. Trochę odmiennie to wyglądało, bo nie było takich promenad jak w Niemczech, ale tutaj chyba nie ma zwyczaju wylegiwania się na plaży. Zresztą, mam takie przemyślenie, że Duńczycy mieszkając nad morzem, nie jeżdżą przecież na wakacje nad morze. Oni po prostu mieszkają cały rok nad morzem jak na wakacjach. Niektóre domy mają dostęp do morza, więc wychodząc z domu widzą od razu morze.
Nie wiadomo kiedy dojechaliśmy do nadbrzeża gdzie czekał już na nas prom. Tym razem wsiadaliśmy jako pierwsi, a nie tak jak w Niemczech na końcu. Ustawiliśmy rowery i pognaliśmy na pokład. Prom płynie krótko, a tu trzeba się poperfumować i zakupić kolejne czekoladki, bo poprzednie już zjedliśmy.
Wysiedliśmy w Helsinborg – szwedzkim mieście. Akurat był rozgrywany wyścig kolarski, więc część ulic była zagrodzona i musieliśmy jechać inaczej niż prowadziła nasz szlak, ale szybko wróciliśmy na nasza ścieżkę i nie zgubiliśmy się.
Wreszcie wyskoczyliśmy na zwykłą drogę i dojechaliśmy na naszego kolejnego miejsca noclegowego, tym razem był to motel.
Ogromny pokój, w przedsionku zmieściły się spokojnie dwa rowery więc nawet nie pytaliśmy o miejsce na rowery na noc. W sypialni łoże w stylu amerykańskim, zatem po zjedzeniu kolacji i wykąpaniu się szybko położyliśmy się spać, choć nie czułam się wcale zmęczona dzisiejszym dniem, przejechaliśmy tylko 76 km.
Nasza restauracja serwowała dziś na kolację ekologiczny duński chleb, dojrzewający ser oraz warzywa i owoce na deser. Menu godne cykloturysty.
dzień 8 – mapa trasy
dystans: 80 km